Samorządowcy podpisują akces do opozycji. Ma to być kolejny impuls do idei jednoczenia środowisk antyrządowych w drodze do władzy – tym razem na poziomie gmin. Ale może się okazać, że oczekiwane korzyści z mariażu, skonsumowane zostaną wyłącznie przez pojedynczych, znudzonych swoją dotychczasową rolą, włodarzy.
Opakowanie pomysłu nie jest złe. Oto ojcowie „jedynej udanej reformy III RP”, jak zwykło się przedstawiać nieco na wyrost samorząd, rzucają na szalę wyborczej potyczki swoje doświadczenie i wizerunek gospodarzy dbających o lokalne podwórka. Temat przewodni: troska o samorządność. W założeniu, taka narracja ma budować poczucie jednorodnego frontu, w którym zwykli, bezpartyjni (sic!) działacze, umęczeni strasznymi rządami prawicy, postanawiają pomóc zjednoczonej opozycji w drodze do zwycięstwa. Lud, zachwycony codziennością funkcjonowania miast i miasteczek – poprze ideę, napędzając głosy. Tyle teorii.
Praktyka jest dużo bardziej przyziemna. Na przykładzie Gdańska i Sopotu widać wyraźnie, że porozumienie jest niczym innym, jak trampoliną do wyborczych list dla prezydentów. O Gdyni nie wspominam, bo tu warto zauważyć, że prezydent Wojciech Szczurek, konsekwentnie stara się trzymać na uboczu politycznych rozgrywek.
Może się okazać, że nowa formuła da po prostu szansę zarówno prezydentowi Jackowi Karnowskiemu, jak i Aleksandrze Dulkiewicz, na wskoczenie do zupełnie innej ligi – tam, gdzie gra się o prawdziwą władzę i nie trzeba się przejmować takimi drobiazgami jak krzywe chodniki, korki czy wywóz śmieci. Po ludzku trudno się dziwić – kto by nie chciał awansować? A przecież wspomniani włodarze już od lat wyraźnie starają się akcentować swoje zdanie w tematach i zagadnieniach daleko wykraczających poza to, do czego ich wynajęliśmy.
No właśnie, tu pojawia się podmiot liryczny „my” – czyli mieszkańcy aglomeracji, których szefowie starają się zacząć nowy rozdział w swoim życiorysie. Bo „my”, byliśmy przez nich samych skutecznie polaryzowani wzdłuż precyzyjnej linii partyjnych podziałów, przenoszonych wprost z warszawskiej sceny politycznej. Takie zachowanie było nie do końca fair – wszak z perspektywy prezydenta czy burmistrza, poglądy mieszkańców jego miasta nie powinny mieć żadnego znaczenia. Dobry gospodarz z założenia dba tak samo o zwolenników lewicy, jak i prawicy. Ale w krótkiej perspektywie, podziały służyły mobilizacji elektoratu. Sopot jest tego wręcz ikonicznym przykładem – przed każdymi wyborami pro-platformerskie wzmożenie sięgało tu zenitu, a strasznie innymi partiami, czy nawet stowarzyszeniami aktywistów, jako piątą kolumną „antydemokratycznych sił”, było jedną z najprostszych metod petryfikowania układu, będącego od dekad przy władzy. Tak to echa starożytnej zasady „dziel i rządź” sprawdzały się doskonale nad słonecznym Molo.
Herbata słodsza od mieszania?
Jednego nie przewidziano. Faktu, że wprowadzanie tych podziałów uda się samorządowcom tak dobrze, że teraz nie mogą oni liczyć na wiele więcej, niż to, co potrafili dotychczas wykroić dla siebie z tortu zarządzanych społeczności. Czy na Polskę popatrzymy z lotu ptaka, czy z perspektywy gminy, to na koniec dnia mówimy przecież o tej samej puli wyborców, czyli zwyczajnie obywateli.
To, co mogłoby rzeczywiście budować wartość „partii samorządowców” – czyli ich par excellence bezpartyjność i zaangażowanie, zostało przez nich samych umiejętnie zniszczone w imię doraźnych potrzeb i plemiennych sztandarów. Tym samym, głosy, które samorządowcy potencjalnie „wniosą” do urny wyborczej, pokrywają się po prostu z głosami dzisiejszych zwolenników opozycji. W takim Sopocie, to oszałamiające kilka tysięcy tych samych, co zawsze, osób. Nowej jakości tu nie będzie, mimo zaklinania rzeczywistości, po prostu Donaldowi Tuskowi pojawi się kilka nowych buzi do wyżywienia.
Całe to zamieszanie jest jednak dobrą wiadomością dla mieszkańców tych gmin czy aglomeracji, którzy od miesięcy nie mogą się doczekać odpowiedniego poziomu zaangażowania swoich włodarzy w przyziemne sprawy. Teraz przynajmniej sprawy będą postawione jasno: tak, chcemy wymienić stołek lokalny, na stołeczny, a może nawet brukselski, a śmieciami zajmą się ci, co przyjdą po nas.
Być może okaże się, że sukces i ambicja pojedynczych ludzi, przyniesie korzyści całym społecznościom w nieco przewrotnym – trzeba przyznać – scenariuszu. Jest szansa, że uda się nieco zmienić zabetonowane samorządy i to rękami tych, którzy ten beton przez ostatnie dwie dekady utwardzali.
Inne tematy w dziale Polityka