W ostatnie dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia (użyję tej nazwy, póki jest to oficjalnie dozwolone), w Sopocie niewiele się dzieje. Sylwestrowi turyści jeszcze się nie pojawili, a po ładnie przystrojonych ulicach spacerują mieszkańcy.
Lada chwila na Placu Przyjaciół Sopotu, pieszczotliwie zwanym lotniskowcem, ze względu na uderzające podobieństwo do pasa startowego, pojawi się kilka budek i karuzela – coroczne „coś”, czego rolą jest imitacja przedświątecznych targów, które w Gdańsku i Gdyni przyciągają atrakcjami tłumy spragnione prawdziwej atmosfery.
Ale spokój jest pozorny. W tle malutkiego miasta toczy się bowiem kolejna odsłona całkiem niemałego zamieszania, które powstało w związku z działalnością Towarzystwa Przyjaciół Sopotu, organizacji zasłużonej dla miasta, dbającej o upowszechnianie jego historii i kultury, wydawcy m.in. „Toposu”, jednego z nielicznych magazynów poświęconych literaturze oraz „Rocznika Sopockiego”.
Z przyjaciółmi, którzy są w nazwie organizacji, bywa - jak to w życiu – różnie. Przysłowie podpowiada, że prawdziwych poznaje się w biedzie, a inne mówi – kto przyjaciół nie szanuje ten sam siebie rujnuje.
Wśród członków stowarzyszenia jest i było wielu przyjaciół, w tym także tych oddanych prezydentowi miasta. Nie ma w tym nic dziwnego. Z perspektywy władzy tego typu działalność jest korzystna zarówno dla budowania tkanki społecznej, jak i dla umacniania własnej pozycji. Pierwszy człon nazwy – „towarzystwo”, też świetnie oddaje nastroje charakterystyczne dla opisywanej instytucji.
I nagle w tymże towarzystwie przyjaciół pojawił się problem. Na którymś ze spotkań, jedna z członkiń, zwerbowawszy wcześniej odpowiednią liczbę nowych zadeklarowanych kamratów (niekoniecznie przyjaciół obecnej władzy), dokonała dworkowego przewrotu (nie piszę, że był to przewrót pałacowy, bowiem siedzibą TPS jest Dworek Sierakowskich). Konsekwencja niespodziewanej rewolucji zelektryzowała zainteresowanych. Do nowego zarządu nie powołano m.in. Jana Kozłowskiego - przyjaciela, ale i mentora prezydenta.
Plotki o wydarzeniu krążyły po mieście od wielu tygodni. Rozemocjonowana elita poszukiwała odpowiedzi na zawikłane pytanie, które spopularyzowała wcześniej Greta Thunberg – how dare you? Jak śmiano! Takie faux pas! Jak można zmienić władzę, bez zgody tejże. To ma być demokracja? Prezydent wydał nawet specjalne oświadczenie pisząc o osobach „najprawdopodobniej nieuprawnionych” do zmiany władzy, a sprawę skierował do sądu. Ale co ważniejsze równocześnie wstrzymano organizowanie konkursów na finansowanie inicjatyw związanych z TPS zaś wydawanie „Rocznika Sopockiego” przeniesiono do podległego Jackowi Karnowskiemu Muzeum Sopotu.
Nie wiem, czy nowe władze są wybrane legalnie. Jest to drugorzędne wobec faktu, że w Sopocie nieprzynależenie do odpowiedniego towarzystwa, skutkuje brakiem przyjaźni władzy. Mieliśmy tego dowód w przypadku kortów, które skutkiem konfliktu prezydenta i jednego ze stowarzyszeń są dzisiaj cieniem dawnej chwały. A przy okazji mieszkańcy ponieśli straty związane z obsługa prawną procesów sądowych.
Mam nadzieję, że historia Dworku Sierakowskich nie potoczy się podobnym torem, a opisywana sytuacja jest raczej incydentem, a nie próbą glajszachtowania kolejnej sfery działań wciąż, mimo wszystko, w miarę niezależnych.
Sopot już dawno przestał być kojarzony z literaturą i kulturą stając się mekką imprezowiczów, którzy wypchnęli mieszkańców z własnego miasta. Być może wspomniany przewrót niczego nie zmieni. Powinien jednak dać wszystkim do myślenia.
Felieton ukazał się w Dzienniku Bałtyckim 10/12/2021
Inne tematy w dziale Polityka