O smaku lodów w dzieciństwie, nietypowej składni zdania i ulubionym pudlu, rozmawiam z profesorem Jerzym Bralczykiem.
Jestem z urodzenia krakusem. Jak tylko sprowadziłem się do Sopotu uderzyła mnie tutejsza charakterystyczna składnia z wyrazem „wtedy” dodawanym na końcu zdania. Czyli posługując się przykładem, mógłbym zacząć tak: „bardzo się cieszę, że przeprowadzę z panem profesorem tę rozmowę wtedy”. Co pan o tym myśli?
Nie jest to błędem. „Będę tam wtedy” mówimy i to chyba nie tylko w Sopocie, ale racja, jest to coś ciekawego, bo na przykład w Poznaniu już się takiej składni nie usłyszy. Zdaje się, że jest to zaczerpnięte z języka niemieckiego, czyli powinno mieć szersze oddziaływanie na obszarze całego dawnego zaboru pruskiego.
Wtedy jo – powinienem odpowiedzieć. I właśnie o to „jo” chciałem również spytać.
„Jo”, to oczywiście przekształcone niemieckie „ja” – „tak”. Znam dobrze „jo” ze swojej młodości spędzonej na północnym Mazowszu, które wprawdzie było pod zaborem rosyjskim, ale graniczyło na tyle blisko Prus, że „jo” się tam zadomowiło. Ten zwrot jest mi bliski i często go używałem.
A akcent? Nie słyszę tutaj na północy jakiegoś charakterystycznego akcentu – nie ma go czy po prostu ja nie mam słuchu?
Czasami po prostu nam się coś wydaje. Tak właśnie często jest z akcentem, bo różnic akcentowych w zasadzie się nie obserwuje. Owszem na południu mamy czasami przesunięcie akcentu inicjalnego, ale to już w tej chwili jest recesywne. W innych regionach akcent jest ustabilizowany. Czasem można usłyszeć różnice w artykulacji, w sposobie wymawiania, ale doszukiwanie się różnych akcentów jest chyba nadinterpretacją.
A czy sytuacja po 1945 r. miała wpływ na to, w jaki sposób dzisiaj używa się języka w Sopocie?
Tak, ale miało to charakter przejściowy, co wynikało z dużej mieszanki etnicznej. Gdyby było tak, że przesiedlono tu ludzi z tylko jednego regionu, jak miało to miejsce przez pewien czas na Dolnym Śląsku, w którym mogliśmy mówić o charakterystycznym akcencie południowo-kresowym, czyli lwowskim, jak się umownie go nazywało, to z pewnością byłoby to zjawisko silniejsze.
Na tzw. Ziemiach Odzyskanych, pod wpływem radia, które zyskiwało na popularności, stając się powszechne, ludzie szybko się wyzbywali swoich naleciałości. Bardzo często po prostu się wstydzono odrębności językowej. Wynikało to z prostego faktu. Ludzie, którzy się tu sprowadzili, przez jakiś czas nie czuli się u siebie. A wschodni akcent nie był dobrze widziany z oczywistych względów, bo przypominał za bardzo naszych wschodnich „braci” Słowian. Niemieckie wpływy tym bardziej były niepożądane. Jeśli zatem ktoś sobie to uświadamiał, to się szybko akcentu pozbywał. Podobnie w szkole. Nie kultywowano odrębności, a wręcz przeciwnie. W efekcie dochodziło nieraz do rzeczy niedobrych. Przecież język kaszubski mógł wspaniale funkcjonować, ale inna rzecz, że mały język daje mniejsze szanse na funkcjonowanie w dużej społeczności – możemy się cieszyć, że Kaszuba mówi po kaszubsku, ale czy zrobiłby w tym języku karierę w Polsce?
Czy można zatem powiedzieć, że po wojnie polski język był językiem aspiracyjnym?
Oczywiście, zważywszy zwłaszcza na wszystkie silne antagonizmy. Był też spoiwem, czymś co definiowało przynależność do powstającej po wojnie Polski. I Sopot też był poddawany tym wpływom.
A jak pan postrzega Sopot?
Sopot kojarzy mi się z bardzo wieloma rzeczami jeszcze z dzieciństwa. Pamiętam, że kiedy przyjechałem tutaj pierwszy raz, miałem 10 lat, to był mój pierwszy kontakt z morzem.
Robiło wrażenie?
Przyjechaliśmy tu z rodzicami i rodzeństwem ojca. Pamiętam oczarowanie tutejszą architekturą, morzem i lodami u „Rydelka”, które wtedy były dla mnie przepustką do wielkiego świata. Chłopiec z mazowieckiej wsi, który tutaj przyjechał, czuł się jak za granicą. To była dla mnie duża przygoda, która utkwiła na zawsze w pamięci.
Później odwiedzałem Sopot wielokrotnie. Do tej pory jest tu filia uczelni, w której pracowałem kilkanaście lat. Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej, obecnie uniwersytet, w której pomieszkiwałem w gościnnych pokojach czasem nawet miesiąc.
Czyli dobrze zna pan Sopot?
Myślę, że tak i dodam, że lubię to miasto. Bo są miasta, które znam dobrze, a których nie lubię.
A za co Sopot można lubić najbardziej?
Na pewno za specyficzny rodzaj atmosfery. Sopot, jak mieszkańcy wiedzą najlepiej, jest różny w sezonie i poza nim. Ale ja lubię oba te Sopoty. To nie jest tak, że ta „stonka turystyczna”, czyli plażowicze letni, bardzo mi obrzydzają Sopot. W niedużych dawkach ten rodzaj wielości, ten tłum, też mi się podoba. Jakkolwiek nie mógłbym pewnie tu wtedy mieszkać, to prawda. Ale pobyć kilka dni? Czemu nie.
Co nas wyróżnia na tle innych miast?
Sopot ma przemiłych mieszkańców. Ma w sobie coś ekskluzywnego, ale jednocześnie dostępnego. Tworzy atmosferę, która nie jest jakoś bardzo silnie elitarna, jest jej na tyle, na ile trzeba. Można powiedzieć, paradoksalnie, że jest to elitarność dostępna.
A jakieś ulubione miejsca, do których pan wraca?
To będzie lokowanie produktu (śmiech), ale zazwyczaj, kiedy przyjeżdżałem, to mój pierwszy wybór, czyli śniadanie, najczęściej jadłem w Błękitnym Pudlu. Tam mam taki ulubiony kącik przy zagłębieniu, w którym zamawiam sobie coś bardzo niezdrowego do jedzenia.
Jest tu dużo ciekawych miejsc, jak się idzie ulicą Bohaterów Monte Cassino, to można się zatrzymać wszędzie. Dawniej bardzo lubiłem Krzywy Domek. Księgarnie do których zaglądałem…
A sama plaża, która jest symbolem wypoczynku w Sopocie?
Proszę ode mnie nie oczekiwać za wiele (śmiech).
Dziękuję za rozmowę!
Inne tematy w dziale Społeczeństwo