Wybrałem się, zupełnie nietypowo, do znanego teatru na sztukę popularną, cieszącą się dobrymi ocenami. Nie będę tu zgrywał wytrawnego widza teatralnego, na sztuki wybieram się raz na jakiś czas, zwykle na produkcje, które, jak mi się zdaje, będą prezentować jakieś ciekawe zjawiska polityczne czy społeczne. Nie wydawało mi się zatem, aby mój gust teatralny był jakoś szczególnie wysublimowany. A już na pewno nie spodziewałbym się, że głośna komedia wywoła u mnie raczej uczucie zażenowania, niż rozbawienie.
W warszawskim Teatrze Capitol wystawiany był spektakl „Kiedy kota nie ma…” w reżyserii Andrzeja Rozhina. Miała to być lekka, dowcipna, brytyjska komedia sytuacyjna, która rozbawi widzów do łez. Na scenie zaprezentowała się cała plejada gwiazd, między innymi Violetta Arlak, Zbigniew Suszyński oraz Jacek Lenartowicz. Do wyboru tej pozycji przekonały mnie między innymi zachęcające, niezwykle pozytywne komentarze w Internecie i bardzo wysoka ocena przedstawienia.
Wchodząc do Teatru Capitol ma się odczucie, jakby przeniesienia w czasie. Wystrój foyer sprawia, że widzowi zdaje się, iż wylądował w latach 20. ubiegłego wieku. Wrażenie to potęguje dość elegancki, jak na nasze czasy, acz i tak zbyt często nieprzystający do miejsca, ubiór publiczności. Szybkie spojrzenie po widowni przywodzi na myśl pytanie, kiedy przestano dbać o odpowiedni strój w teatrze? Gdzie podziały się marynarki i eleganckie spodnie? Od kiedy do takiej instytucji przychodzi się w dżinsach i wypuszczonej koszuli, bluzie albo sportowych butach? Na szczęście większość wybrała przynajmniej styl smart casual, co wobec otaczającego nas braku stylu i unifikacji ubioru i tak wpasowywało się w niecodzienną aurę.
Wobec sztuki nie miałem zbyt dużych oczekiwań, w tym sensie, iż nie liczyłem na to, że będzie ona jakoś szczególnie pobudzająca intelektualnie czy głęboka. Spodziewałem się raczej komedii, w której żarty i gagi będą stały na poziomie wyższym niż ten, który możemy zaobserwować w lubianych przez większość zagranicznych produkcjach filmowych. Zamiast tego zostało mi zaserwowane połączenie kilku rodzajów „twórczości”.
Po pierwsze, hollywoodzkich komedii romantycznych opartych na szybkim numerku, po którym między parą pojawia się uczucie silne i prawdziwe. Podtekstów erotycznych i żartów, poniżej – jakby się wydawało – poziomu teatralnego było aż nadto. Po drugie, polskich komedii kryminalnych, w których nie można usłyszeć kwestii bez słów, których ludziom o określonym poziomie kultury wypowiadać nie wypada. Oczywiście pod tym względem nie było aż tak źle, ale już samo wywoływanie śmiechu wśród publiczności poprzez wrzucenie soczystego przekleństwa jest chwytem, który może mieć miejsce w niskiej jakości kabarecie, a nie na scenie teatralnej. Po trzecie wreszcie, komedii opartych na gagach i wpadkach bohaterów, w których ci co chwila wyrządzają sobie krzywdę albo robią kompletne głupoty. Pod tym względem spektakl stał na najlepszym poziomie, co prawda także tutaj momentami wywoływało to u mnie konsternację, ale też nie raz szczery uśmiech na twarzy.
Zdaje się, iż większość publiczności nie podzielała takiej oceny przedstawienia, o czym świadczyć może kilka faktów. Po pierwsze, podczas całego spektaklu dało się słyszeć gromki śmiech i rozbawienie widzów. W tym miejscu warto się na chwilę zatrzymać i zauważyć dwa rodzaje widzów, którzy pojawiają się w teatrze i potrafią być zabawniejsi od aktorów. Pierwszy z nich charakteryzuje się donośnym śmiechem, często połączonym z wydawaniem innych odgłosów. Każdy z nas zna kogoś, czyj śmiech nie dość, że śmieszniejszy od opowiadanego kawału czy sytuacji, to jeszcze sprawia, iż nie możemy przestać się śmiać. Drugi typ to widz, który głośno opisuje to, co go rozbawiło, zanim zacznie się śmiać. Taki widz powtarza jedną z usłyszanych fraz i dopiero wtedy zaczyna się festiwal rozbawienia. Po drugie, już po sztuce duża część publiczności nagrodziła widzów owacjami na stojąco. Wraz z moją narzeczoną byliśmy jednymi z nielicznych osób, które nie uległy presji tłumu i nie wstały ze swych miejsc.
Owacje na stojąco powinny być specjalną nagrodą dla aktorów, która zdarza się po wyjątkowo dobrych sztukach, a nie po każdej, nawet najgorszej, szmirze. Tego typu zachowanie nie może stawać się zwyczajem obserwowanym po każdym spektaklu, bo tak wypada. To sprawia, że kompletnie tracą one swoje znaczenie i następuje równanie poziomu występów teatralnych w dół, czego świadkiem byłem w niedzielę. Powstaje tu pytanie o to, dlaczego tak się dzieje. Powodów może być wiele i zapewne nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Być może część osób nie jest dość asertywna i uważa, że nie może pokazać bezpośrednio aktorom, że jest rozczarowana. Być może ludzie, obcujący na co dzień z kulturą popularną, zatracili zdolność oceniania tego, co warte jest specjalnego nagrodzenia, a co nie.
Początkowo pomyślałem, iż do samych aktorów pretensji mieć nie można. W swoje role wcielili się lepiej lub gorzej, ale całkiem przyzwoicie, poza Jackiem Lenartowiczem. Aktor grający postać fajtłapowatego George’a, będącego często „typowym mężczyzną”, błyszczał na tle pozostałych. Lenartowicz był zdecydowanie najjaśniejszym punktem niedzielnego spektaklu i jeśli gdzieś można wskazać „plus” tego wydarzenia, to właśnie w jego grze. To zresztą nie przypadek, że wspomniane, najlepsze w całej sztuce, momenty żartów sytuacyjnych i komedii pomyłek były scenami z udziałem właśnie tego aktora. Ostatecznie doszedłem jednak do wniosku, że również i aktorom należy się krytyka, gdyż przecież dobrze wiedzieli w jakiej sztuce biorą udział, na co się godzą i co zostanie zaprezentowane na scenie.
Spektakl cieszy się pozytywnymi opiniami w sieci i bierze w nich udział – na zmianę – wielu znanych aktorów. Wydaje się zatem, że teatr po prostu dopasowuje się do przeciętnego odbiorcy i aby przyciągnąć pozbawionych dobrego smaku widzów, musi obniżać poziom. Być może jednak to ja, jako dziki, nieokrzesany widz nie dostrzegłem „dobrego dowcipu, humoru i śmiechu do łez”, o których mowa w opisie wydarzenia i moja krytyka sztuki jest przesadzona.
Inne tematy w dziale Kultura