Szef NATO Jens Stoltenberg udał się z pierwszą, od czasu rosyjskiej agresji w ubiegłym roku, wizytą na Ukrainę i od razu wygłosił buńczuczne deklaracje. Przewodniczący sojuszu obronnego stwierdził, że miejsce uciemiężonego kraju jest w NATO i zapowiedział umożliwienie tego.
Trwa czas dynamicznych przemian geopolitycznych, które ukształtują nowy porządek świata. Przez ostatnie dwudziestolecie pomiędzy strefą amerykańskiej dominacji (NATO) a strefą dominacji rosyjskiej pozostawała strefa buforowa, która już niedługo może całkowicie zniknąć.
Składały się na nią dwa państwa, czyli Białoruś i Ukraina, a wcześniej także Litwa, Łotwa i Estonia, jednak te dołączyły do Sojuszu już w 2004 roku. Zdecydowaną większość tego czasu spędziły zatem w przymierzu ze Stanami Zjednoczonymi.
Sytuacja Białorusi i Ukrainy
Z kolei Białoruś w tym okresie coraz bardziej zbliżała się do Rosji. Efektem tego było przyjęcie w listopadzie 2021 roku kilkudziesięciu programów integracyjnych pomiędzy oboma państwami. Obszar zacieśniania współpracy jest tak duży, że mówiło się wówczas, iż w praktyce będzie oznaczać to totalne podporządkowanie mniejszego, zachodniego sąsiada przez Rosję.
Co prawda na razie obszary tej współpracy skupiają się głównie na kwestiach gospodarczych oraz militarnych, jednak – szczególnie ze strony rosyjskiej – nie brakowało jasnych przekazów: możliwe, a wręcz pożądane, jest dalsze pogłębianie integracji, w tym także politycznej, na przykład poprzez powołanie wspólnego parlamentu. Wpisuje się to w klarownych sposób w politykę odbudowywania wpływów na obszarach postsowieckich.
Spójrzmy teraz na sytuację drugiego państwa, czyli Ukrainy, na której terenie obecnie trwa wojna. Możliwe są w tym przypadku trzy scenariusze. Po pierwsze rosyjska agresja, choć nikt tego dziś w Polsce nie chce przyznać, może zakończyć się sukcesem i Moskwa podejdzie aż do polskiej granicy. Po drugie Ukraina może zdołać się obronić i wypchnąć Rosjan ze swego terytorium.
Najbardziej prawdopodobna zdaje się jednak obecnie trzecia opcja, czyli zawarcie jakiegoś porozumienia i podzielenie Ukrainy na strefy wpływów. Można się wówczas spodziewać, że np. republiki Ługańska i Doniecka, a także Krym trafiłyby pod skrzydła Moskwy. Reszta kraju prawdopodobnie pozostałaby niepodległa, lecz w praktyce byłaby uzależniona od Waszyngtonu.
Powrót zimnej wojny?
Wszystko wskazuje więc na to, że w niedługim czasie nastąpi coraz bardziej widoczny powrót do okresu zimnej wojny. Tym razem rosyjska strefa wpływów w Europie będzie bardziej cofnięta na wschód. W najkorzystniejszym dla nas scenariuszu będzie co prawda przebiegać na granicy polsko-białoruskiej, ale następnie wzdłuż granicy białorusko-ukraińskiej i ukraińsko-rosyjskiej. W biegunowo odmiennej wersji granica ta będzie równa ze wschodnią granicą Polski.
To cofnięcie Rosji niech nas jednak nie zmyli. Sytuacja będzie odmienna także dlatego, że tym razem z jednej strony będziemy mieli obóz skupiony wokół USA, w którym są również państwa zachodnio-europejskie chcące zerwać z wasalizmem wobec „Wuja Sama”, zaś z drugiej nie tylko Rosję, ale cały blok państw BRICS-u. Zapewne chciałyby one uniknąć bezpośredniej konfrontacji, ale po cichu będą wspierać Rosję, tak jak to się dzieje w czasie inwazji na Ukrainę.
Ukraina w NATO?
Jak wobec tego wszystkiego ma się deklaracja Stoltenberga o miejscu Ukrainy w NATO? W każdym innym scenariuszu niż zdecydowane zwycięstwo Ukrainy wydaje się to niemożliwe, ale nie można przesądzać faktów. Polityka międzynarodowa nie takie zwroty akcji widziała.
Przede wszystkim należy podkreślić, że do Sojuszu nie zostanie dołączony niestabilny, będący w stanie wojny kraj. Oznacza to, że jeżeli Ukraina nie wygra, to musiałaby się zapewne pogodzić z utratą części terytorium i zawarcia pokoju za cenę wejścia do NATO. Postawienie takiego warunku przez Waszyngton nie jest wykluczone, z amerykańskich mediów można odnieść wrażenie, że – przykładowo – na Krymie postawiono już krzyżyk. Pytanie, do jakich jeszcze ustępstw gotowe będą USA.
Już w piątek, Stoltenberg potwierdził, że Ukraina powinna stać się członkiem NATO, a takie stanowisko podobno popierają wszystkie kraje zrzeszone w Sojuszu. To o tyle ciekawe oświadczenie, że tego samego dnia na Twitterze premier Węgier, Wiktor Orban, zamieścił link do artykułu o zapowiedzi Stoltenberga z wymownym pytaniem: „co?!”.
Wydaje się więc, że deklaracja ta była na wyrost, a przecież za przyjęciem nowych państw muszą zagłosować wszyscy obecni członkowie. Wystarczy więc sprzeciw jednego, a wątpliwości można mieć nie tylko, co do Węgier. Warto przypomnieć, że w przeszłości przyjęciu Ukrainy do NATO sprzeciwiały się Francja oraz Niemcy, a w ostatnim czasie to te dwa państwa wykonały, na razie zapewne jedynie próbnie, pro-chiński zwrot, o czym więcej pisałem TUTAJ.
Reakcja Kremla i Chin
Kijowska wypowiedź Stoltenberga wywołała także reakcję Kremla. Na Twitterze wpis zamieścił były prezydent Rosji Dimitrij Miedwiediew, który twierdził, że przekłada słowa szefa Sojuszu z „ukro-angielskiego na angielski”. Na początek zacytował fragment wypowiedzi, w którym przewodniczący NATO stwierdził: „Właściwe miejsce Ukrainy jest w NATO i z czasem nasze wsparcie pomoże w umożliwieniu tego”.
Zdaniem Miedwiediewa użyty zwrot „z czasem”, ma oznaczać, że „przystąpi do sojuszu z częściami do tego czasu należącymi do Polski, Węgier i Rumunii”. Wpisuje się to więc ściśle w narrację kremlowskiej propagandy, zgodnie z którą państwa Europy środkowej i zachodniej chcą przeprowadzić rozbiór Ukrainy i podzielić się jej obszarem. Cytując filmowego Kargula, można powiedzieć, że „żeby ja bleszczaty był, choć na jedno oko, to bym może uwierzył”.
O dołączeniu się Ukrainy do Sojuszu mówiono od dłuższego czasu. Już w drugiej połowie ubiegłego roku ostrzeżenie pod adresem Stanów Zjednoczonych, jeśli te pozwolą na realizację takiego scenariusza, wystosowały Chiny. Państwo Środka groziło wówczas poważnymi konsekewencjami, w tym perspektywą wojny nuklearnej.
Kluczowy artykuł 5?
W mediach można usłyszeć, że powodem, dla którego Ukraina chce dołączyć do Sojuszu, jest słynny artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, o którym Joe Biden mówił jako „świętym obowiązku”. Gdyby Ukraina się obroniła, dołączyła do NATO, a w jakiś czas później Rosja ponownie zdecydowała się zaatakować naddnieprzański kraj, to miałby on zastosowanie.
Zgodnie z nim atak na którekolwiek państwo Sojuszu jest traktowany jak napaść przeciwko wszystkim. Wówczas „jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda (ze Stron – przyp. R. P.) (…) udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Wczytując się dokładnie w brzmienie tego zapisu, widać, że nie oznacza on obligatoryjnego uruchomienia pomocy militarnej napadniętemu państwu, ale jedynie nie wyklucza takiej możliwości. W praktyce wsparcie może ograniczać się do pomocy humanitarnej albo gospodarczej, w zależności od tego, jakie środki zostaną uznane za „konieczne”.
Także i bez tej gwarancji Ukraina, mimo że nie jest członkiem Sojuszu, otrzymuje dziś nieocenione wsparcie w walce z najeźdźcą. W praktyce bowiem to nie papierowe deklaracje, ale brutalna gra interesów decyduje o tym, kto i jakie wsparcie międzynarodowe dostanie. Polacy, po doświadczeniach września 1939 roku, powinni o tym pamiętać najlepiej.
Inne tematy w dziale Polityka