Trwa czas dynamicznych przemian geopolitycznych, które ukształtują nowy porządek świata. Przez ostatnie dwudziestolecie pomiędzy strefą amerykańskiej dominacji (NATO) a strefą dominacji rosyjskiej pozostawała strefa buforowa, która już niedługo może całkowicie zniknąć.
Sytuacja Białorusi i Ukrainy
Z kolei Białoruś w tym okresie coraz bardziej zbliżała się do Rosji. Efektem tego było przyjęcie w listopadzie 2021 roku kilkudziesięciu programów integracyjnych pomiędzy oboma państwami. Obszar zacieśniania współpracy jest tak duży, że mówiło się wówczas, iż w praktyce będzie oznaczać to totalne podporządkowanie mniejszego, zachodniego sąsiada przez Rosję.
Spójrzmy teraz na sytuację drugiego państwa, czyli Ukrainy, na której terenie obecnie trwa wojna. Możliwe są w tym przypadku trzy scenariusze. Po pierwsze rosyjska agresja, choć nikt tego dziś w Polsce nie chce przyznać, może zakończyć się sukcesem i Moskwa podejdzie aż do polskiej granicy. Po drugie Ukraina może zdołać się obronić i wypchnąć Rosjan ze swego terytorium.
Najbardziej prawdopodobna zdaje się jednak obecnie trzecia opcja, czyli zawarcie jakiegoś porozumienia i podzielenie Ukrainy na strefy wpływów. Można się wówczas spodziewać, że np. republiki Ługańska i Doniecka, a także Krym trafiłyby pod skrzydła Moskwy. Reszta kraju prawdopodobnie pozostałaby niepodległa, lecz w praktyce byłaby uzależniona od Waszyngtonu.
Powrót zimnej wojny?
Wszystko wskazuje więc na to, że w niedługim czasie nastąpi coraz bardziej widoczny powrót do okresu zimnej wojny. Tym razem rosyjska strefa wpływów w Europie będzie bardziej cofnięta na wschód. W najkorzystniejszym dla nas scenariuszu będzie co prawda przebiegać na granicy polsko-białoruskiej, ale następnie wzdłuż granicy białorusko-ukraińskiej i ukraińsko-rosyjskiej. W biegunowo odmiennej wersji granica ta będzie równa ze wschodnią granicą Polski.
To cofnięcie Rosji niech nas jednak nie zmyli. Sytuacja będzie odmienna także dlatego, że tym razem z jednej strony będziemy mieli obóz skupiony wokół USA, w którym są również państwa zachodnio-europejskie chcące zerwać z wasalizmem wobec „Wuja Sama”, zaś z drugiej nie tylko Rosję, ale cały blok państw BRICS-u. Zapewne chciałyby one uniknąć bezpośredniej konfrontacji, ale po cichu będą wspierać Rosję, tak jak to się dzieje w czasie inwazji na Ukrainę.
Ukraina w NATO?
Przede wszystkim należy podkreślić, że do Sojuszu nie zostanie dołączony niestabilny, będący w stanie wojny kraj. Oznacza to, że jeżeli Ukraina nie wygra, to musiałaby się zapewne pogodzić z utratą części terytorium i zawarcia pokoju za cenę wejścia do NATO. Postawienie takiego warunku przez Waszyngton nie jest wykluczone, z amerykańskich mediów można odnieść wrażenie, że – przykładowo – na Krymie postawiono już krzyżyk. Pytanie, do jakich jeszcze ustępstw gotowe będą USA.
Już w piątek, Stoltenberg potwierdził, że Ukraina powinna stać się członkiem NATO, a takie stanowisko podobno popierają wszystkie kraje zrzeszone w Sojuszu. To o tyle ciekawe oświadczenie, że tego samego dnia na Twitterze premier Węgier, Wiktor Orban, zamieścił link do artykułu o zapowiedzi Stoltenberga z wymownym pytaniem: „co?!”.
Wydaje się więc, że deklaracja ta była na wyrost, a przecież za przyjęciem nowych państw muszą zagłosować wszyscy obecni członkowie. Wystarczy więc sprzeciw jednego, a wątpliwości można mieć nie tylko, co do Węgier. Warto przypomnieć, że w przeszłości przyjęciu Ukrainy do NATO sprzeciwiały się Francja oraz Niemcy, a w ostatnim czasie to te dwa państwa wykonały, na razie zapewne jedynie próbnie, pro-chiński zwrot, o czym więcej pisałem TUTAJ.
Kijowska wypowiedź Stoltenberga wywołała także reakcję Kremla. Na Twitterze wpis zamieścił były prezydent Rosji Dimitrij Miedwiediew, który twierdził, że przekłada słowa szefa Sojuszu z „ukro-angielskiego na angielski”. Na początek zacytował fragment wypowiedzi, w którym przewodniczący NATO stwierdził: „Właściwe miejsce Ukrainy jest w NATO i z czasem nasze wsparcie pomoże w umożliwieniu tego”.
Zdaniem Miedwiediewa użyty zwrot „z czasem”, ma oznaczać, że „przystąpi do sojuszu z częściami do tego czasu należącymi do Polski, Węgier i Rumunii”. Wpisuje się to więc ściśle w narrację kremlowskiej propagandy, zgodnie z którą państwa Europy środkowej i zachodniej chcą przeprowadzić rozbiór Ukrainy i podzielić się jej obszarem. Cytując filmowego Kargula, można powiedzieć, że „żeby ja bleszczaty był, choć na jedno oko, to bym może uwierzył”.
Kluczowy artykuł 5?
W mediach można usłyszeć, że powodem, dla którego Ukraina chce dołączyć do Sojuszu, jest słynny artykuł 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, o którym Joe Biden mówił jako „świętym obowiązku”. Gdyby Ukraina się obroniła, dołączyła do NATO, a w jakiś czas później Rosja ponownie zdecydowała się zaatakować naddnieprzański kraj, to miałby on zastosowanie.
Zgodnie z nim atak na którekolwiek państwo Sojuszu jest traktowany jak napaść przeciwko wszystkim. Wówczas „jeżeli taka zbrojna napaść nastąpi, to każda (ze Stron – przyp. R. P.) (…) udzieli pomocy Stronie lub Stronom napadniętym, podejmując niezwłocznie, samodzielnie, jak i w porozumieniu z innymi Stronami, działania, jakie uzna za konieczne, łącznie z użyciem siły zbrojnej, w celu przywrócenia i utrzymania bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”.
Wczytując się dokładnie w brzmienie tego zapisu, widać, że nie oznacza on obligatoryjnego uruchomienia pomocy militarnej napadniętemu państwu, ale jedynie nie wyklucza takiej możliwości. W praktyce wsparcie może ograniczać się do pomocy humanitarnej albo gospodarczej, w zależności od tego, jakie środki zostaną uznane za „konieczne”.
Także i bez tej gwarancji Ukraina, mimo że nie jest członkiem Sojuszu, otrzymuje dziś nieocenione wsparcie w walce z najeźdźcą. W praktyce bowiem to nie papierowe deklaracje, ale brutalna gra interesów decyduje o tym, kto i jakie wsparcie międzynarodowe dostanie. Polacy, po doświadczeniach września 1939 roku, powinni o tym pamiętać najlepiej.
Komentarze
Pokaż komentarze (3)