Racjonalną politykę zagraniczną zawsze warto rozpoczynać od sformułowania dalekosiężnej, wielowektorowej strategii, która – z uwzględnieniem aktualnej bądź możliwej do przewidzenia dynamiki geopolitycznej – w najlepszy sposób zapewni państwu bezpieczeństwo oraz optymalną realizację interesów politycznych, tożsamościowych i gospodarczych jego obywateli.
O ile wypracowywanie takiej strategii warto (zgodnie z zasadami kontradyktoryjności i konkurencyjności) powierzyć nawet kilku zespołom ekspertów, o tyle już nad przygotowanymi przez nich propozycjami powinna odbyć się debata publiczna, nie unikająca też szerszych, pogłębionych konsultacji społecznych. Natomiast przyjęcie finalnej strategii jako programu działania resortu spraw zagranicznych państwa powinno być możliwe dopiero po uzyskaniu wyraźnej zgody większości, np. w ogólnonarodowym referendum. Zgodnie z dewizą nic o nas bez nas.
Na Zachód marsz!
Nietrudno zauważyć, że właściwie wszystko, co działo się w tym zakresie w Polsce po roku 1989, a zwłaszcza po roku 2001, odbywało się jednak mocno inaczej. Owszem, warto pamiętać, że w ostatniej dekadzie minionego stulecia Polska wychodząca z komunistycznej opresji nie miała w zasadzie wyboru, więc zmiana orientacji na zachodnią była do pewnego stopnia bezdyskusyjna, a dość szeroki konsens społeczny na przystąpienie do integracji europejskiej i na członkostwo w NATO – niejako domyślny.
Nie znaczy to bynajmniej, że nie było w kraju środowisk wyraźnie niechętnych biurokratycznie sformalizowanej jedności z Europą. Tym bardziej że już pod koniec lat 90. skutki niekorzystnego dla Polski traktatu przedakcesyjnego dawały znać o sobie, ale „pozyskanie” dla idei integracyjnej krajowych środowisk opiniotwórczych – czyli ludzi mediów, naukowców, artystów, celebrytów, części polityków, a nawet niektórych hierarchów Kościoła katolickiego – wreszcie sprytne przyczajenie się postkomunistów, którzy już zaczęli przymierzać szatki eurokratów z Gramscim i Spinellim w tle, skutkowało tak poważną przewagą medialną, iż w dwudniowym referendum w czerwcu 2003 roku decyzję tę skutecznie przepchnięto.
Postkomuniści (należałoby ich raczej nazwać eks-właścicielami Polski Ludowej), tak ochoczo sprzyjający integracji europejskiej, oponowali z kolei przeciwko przystąpieniu Polski do NATO. Była to jednak z ich strony raczej demonstracja niż realny opór, jeżeli pamiętać, że część oficerów z peerelowskich służb już od 1990 roku współpracowała z Amerykanami, a nieco później Leszek Miller odegrał istotną rolę przy sprawie pułkownika Kuklińskiego.
Anachroniczny Giedroyć, chybiony prometeizm
Jeśli nawet uznać decyzje o uczestnictwie w tych dwóch strukturach świata zachodniego – europejskiej i euroatlantyckiej – za podjęte racjonalnie, bo zasadniczo z pożytkiem dla narodu oraz państwa mającego być polityczną emanacją suwerena, to już np. szczegółowa konkretyzacja relacji Rzeczypospolitej z państwami sąsiednimi, w tym z Niemcami i Federacją Rosyjską, ale również z Ukrainą, Litwą czy Białorusią po roku 1989 odbywała się w ramach dyskretnej polityki gabinetowej i z oszczędnie dystrybuowaną prawdą o braku symetrii w korzyściach odnoszonych przez obie strony.
Po męsku rzecz ujmując, zarówno pozbawiony krztyny politycznego rozsądku prometeizm w relacjach z Białorusią Łukaszenki, jak i nader kunktatorska miękkość wobec Litwy czy Ukrainy, za każdym razem skutkowały jedynie pogorszeniem statusu mieszkających tam Polaków, przywilejami dla osób narodowości litewskiej i ukraińskiej w Polsce oraz dość ostentacyjnym lekceważeniem Rzeczypospolitej przez Wilno czy Kijów. Próba mechanicznego nawiązywania do federacyjnych konceptów Giedroycia byłaby w swym anachronizmie nawet zabawna, gdyby nie cierpiała na tym powaga polskiego państwa oraz interesy tamtejszej Polonii. Opowieści o korzyściach z istnienia stref buforowych w czasach, gdy agresywne mocarstwa dysponują transkontynentalnymi środkami przenoszenia broni nuklearnej, a granica z obwodem Królewieckim jest faktem, rodzi pytanie o zwykły ludzki rozsądek autorów naszej polityki wschodniej po roku 1989. No, chyba że cele deklarowane nie mają nic wspólnego z rzeczywistą strategią operatorów MSZ.
Głęboko niepartnerskie pozostają również stosunki Polski ze Stanami Zjednoczonymi czy Izraelem, o czym nader wyraziście mogliśmy się przekonać szczególnie w ciągu kilkunastu minionych miesięcy. Owszem, ostatnio pojawiły się sygnały sugerujące przyhamowanie tych tendencji, ale nie da się ukryć, że stało się to dopiero po marszu i manifestacji z 11 maja oraz na krótko przed istotnymi w tegorocznym kalendarzu politycznym wyborami do Parlamentu Europejskiego. Trudno zatem nie traktować tych quasi-pojednawczych gestów jako próby gaszenia lekkomyślnie wywołanego pożaru. Zbyt wiele było już jawnie manifestowanej wrogości bądź interesownie potraktowanej napastliwości – pozostających zresztą w całkowitym rozbracie z prawdą! – by teraz znów uwierzyć w szczerość takich deklaracji czy dobre intencje ich głosicieli.
Geopolityczna huśtawka bezpieczeństwa
Dla krajów, które wyszły z bloku sowieckiego, przystąpienie do Unii Europejskiej, zwłaszcza z perspektywy tamtej pamiętnej Jesieni Narodów ’89, wydawało się nieść same korzyści. Mniejsza już o to, że miraże członkostwa w klubie bogatych państw Zachodu okazały się w znacznej mierze przesadzone, ale co gorsza przyjęty w grudniu 2009 roku traktat lizboński, czyli w istocie nieco okrojona konstytucja europejska pod zmienioną nazwą, przeniósł uczestników integracji do innej rzeczywistości: może i bardziej realnej dla państw największych, lecz zdecydowanie mniej korzystnej dla krajów mniejszych i średnich.
Polityczna hegemonia Niemiec i (w mniejszym stopniu) Francji, z „demokratycznym listkiem figowym” Parlamentu Europejskiego stała się brukselską codziennością. Kryzys Grecji zwabionej do strefy euro, miliony nachodźców „zaproszonych do Europy” przez kanclerz Merkel, antropologiczna rewolucja gender/homo/pedo/zoo, czy wreszcie czołganie brytyjskich Brexiterów to tylko niektóre dobitne przykłady, że Unia Europejska śpiesznie odchodzi od dziedzictwa i różnorodności tradycyjnej Europy Narodów. Toteż nie ma żadnych dobrych powodów dla unikania debaty o sensie i sposobie dalszego pozostawania Polski w tym z dnia na dzień dziwaczejącym gremium.
Podobne rozczarowanie przyniosło członkostwo w NATO, o które Polska tak mocno zabiegała. Prócz uczestnictwa w kilku regionalnych wojnach, niejednokrotnie prowadzonych pod mylącą nazwą, a jeszcze częściej pod mistyfikującymi realne cele hasłami, dopiero po kilku dobrych latach okazało się, że nasz status w sojuszu nie daje nam pełnych gwarancji bezpieczeństwa, bo dyskrecjonalne porozumienie między mocarstwami honoruje imperialne uroszczenia Federacji Rosyjskiej do strefy wpływów w kształcie z czasów sowieckich.
Wyrazistą ilustracją naszej pozycji na geopolitycznej huśtawce bezpieczeństwa było cokolwiek żenujące widowisko pn. tarcza przeciwrakietowa. Labilność stanowiska naszych nominalnych sojuszników przekonująco dowiodła, że poziom bezpieczeństwa polskiego państwa pozostaje każdorazowo funkcją aktualnych stosunków Stanów Zjednoczonych z Rosją. Że jesteśmy tylko kartą przetargową albo, precyzując, zakładnikami polityki mocarstw.
Fort Trump i szafa po Geremku
To z pewnością nie była dla Polski wiadomość dobra ani przyjemna. Może dlatego część polskiej sceny politycznej zaczęła skłaniać się do poglądu, że bezpieczeństwo Rzeczypospolitej może zagwarantować jedynie stała obecność wojsk amerykańskich na naszym terytorium. Inaczej, że gwarancją pomyślności Polaków we własnym państwie pozostaje ów emblematyczny Fort Trump.
Wiadomo wprawdzie, że w polityce, także z przedrostkiem „geo”, obowiązują najprostsze, elementarne prawidła zdroworozsądkowe, a nawet podwórkowe, w rodzaju: „umiesz liczyć – licz na siebie”, „broń swoich interesów, bo nikt za ciebie tego nie zrobi”, „trzeba się umieć postawić”, „raz ustąpisz, już zawsze wsiądą ci na kark”. Mając jednak świadomość, że ostateczną instancją w tej sferze ludzkiej aktywności jest siła lub groźba jej użycia, a Polska zmarnowała ćwierćwiecze niezłej geopolitycznej koniunktury i na prawdziwą podmiotowość się niestety nie wybiła, byłem nawet skłonny (choć bez entuzjazmu) takie rozwiązanie zaakceptować. Gdy jednak pojawiły się wyraźne sygnały, że owa obecność militarna USA w Polsce jest uzależniona od realizacji majątkowych roszczeń żydowskich, dodajmy, roszczeń absolutnie nienależnych i na horrendalną, grożącą utratą narodowego dziedzictwa skalę, to rozbudzone wcześniej wśród części rodaków apetyty na ów przysłowiowy Fort Trump, odeszły raczej w siną dal.
Administracja amerykańska odwrócenie wektora tradycyjnie proamerykańskich sympatii u Polaków chyba zauważyła, tym właśnie tłumaczyłbym ostatnie pojednawcze gesty i wystąpienia ambasador Mosbacher. Ale to już zmartwienie Donalda Trumpa. Mnie bardziej idzie o to, żeby rządzące Polską kolejne ekipy wzięły sobie wreszcie do serca elementarne zasady prowadzenia polityki zagranicznej. Na początek warto byłoby przygotować przemyślaną, niebezalternatywną, więc wielowektorową strategię działania w interesie narodu polskiego i – co ważne – nie wbrew jego woli.
Narzędziem służącym realizacji własnych celów w relacjach z innymi państwami pozostaje dyplomacja, czyli resort spraw zagranicznych. Politykę kadrową, w tej przechowalni po Skubiszewskim i Geremku, trzeba prowadzić znacznie odważniej, bo do nowych zadań potrzebni są nowi ludzie. Stare, wciąż jeszcze popeerelowskie kadry (mocno zaznacza się tu zjawisko dynastyczności) prowadzą politykę, którą z większym uznaniem niż Polacy witają obywatele innych krajów i narodowości. To nie jest zdrowa sytuacja.
Składową efektywnej polityki zagranicznej jest dobra współpraca z dyplomatami innych państw. Nasi rządzący zdają się jednak nie wiedzieć, że dysponują instrumentarium, które umożliwia im wpływ na obsadę placówek innych państw w Polsce. Żartowałem tylko, oni oczywiście znają te narzędzia, inaczej nie byliby tam, gdzie się właśnie znajdują, tyle że do ich ewentualnego wykorzystania podchodzą z zastanawiającą nieśmiałością. Może mają nawet ku temu jakieś swoje powody, ale na tym traci Polska. Wszyscy tracimy.
Postscriptum
Agresywne zachowania dyplomatów dowodzą, że obsadzono ich w złej roli. Ale mizdrzenie się też do dyplomaty nie pasuje. W razie, gdy zachowuje się tak przedstawiciel słabego państwa wobec mocarstwa, można zasadnie mówić o tzw. murzyńskości (copyright Radosław Sikorski). W przypadku, gdy do takiej metody ucieka się dyplomata mocarstwa, mamy ewidentnie do czynienia z interesowną hipokryzją.
(4 czerwca 2019)
pierwodruk: „Tygodnik Solidarność” nr26 (1591), z 28 czerwca 2019
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka