Zimowy, słoneczny dzień, około południa. Leżę w dużym pokoju na tapczanie, pod przyciężką kołdrą. W półśnie słyszę dobiegające z sąsiedniej posesji odgłosy codziennych zajęć w stolarni zakładu pogrzebowego AETERNITAS. Pamiętam charakterystyczny krój liter, które na czarnym, nieco spłowiałym szyldzie układały się w słowo oznaczające po łacinie wieczność. Trawi mnie gorączka, w głowie wibrują dźwięki piły tnącej drewno na deski...
Popatruję w wysokie okna pokoju. W prawym rozświetlone niebo, ze skrajną częścią kościelnej wieży zaprojektowanej przez Tylmana z Gameren. W lewym dominuje późnobarokowa fasada kościoła Świętego Krzyża, wtedy jeszcze tylko rektoralnego, bez parafii, którą jak nazwa wskazuje, była rzeszowska Fara u wylotu 3-go Maja.
Obok, na taborecie przykrytym serwetką, musztardówka z białego grubego szkła. W niej, smakowicie doprawione świeżym masłem, dwa jajka na miękko... Dobrze ścięte białko, płynne żółtka, z odrobiną soli i wspomnianym już masłem. Do tego parę kawałków białej, miękkiej bułki. Pyszne, przygotowane przez mamę śniadanie, mające nie tylko osłodzić niedolę chorego, ale i wspomóc siły organizmu w walce z anginą.
Na co dzień jajka na miękko jadało się ze specjalnych przeznaczonych do tego kieliszków, ale podczas choroby znacznie wygodniej było podać jajka w szklance, czyli po wiedeńsku. Początkowo zresztą serwowało się je w klasycznych cienkich szklankach, którym jednak zdarzało się pękać od gorąca lub nadto energicznego wyskrobywania łyżeczką rozsmarowanego na ściankach żółtka. Stąd właśnie ta musztardówka.
*
Okna kamienicy Koguta, przynajmniej te od frontu, wychodziły na wschód. I tak już chyba pozostanie: większość mieszkań, w których przyszło mi mieszkać trochę dłużej, miało wystawę mniej więcej wschodnią. Niekiedy, jak przy Michałowskiego 13 w Krakowie nieco bardziej południowo-wschodnią, innym razem, jak w kamienicy literatów na Krupniczej 22, raczej północno-wschodnią. Zresztą okna warszawskiego mieszkania, leżącego na terenach dawnej jurydyki nowoświeckiej, też będą skierowane ku wschodowi...
Ale to dopiero kiedyś, w przyszłości. Teraz mam pewnie dziesięć lat, leżę w gorączce, patrzę na kilim z huculskimi wzorami, wsłuchuję się w dochodzące z podwórka sąsiedniej posesji odgłosy pił. Na półce przeszklonej biblioteczki, przywiezionej przez ojca ze Lwowa, jako jeden z elementów kompletu mebli wykończonych fornirem à la orzech kaukaski, stoi Pięcioksiąg Przygód Sokolego Oka autorstwa Jamesa Fenimore’a Coopera, który tato przywiózł mi z delegacji do Warszawy lub Poznania.
Jestem zakochany w powieściach indiańskich, w opasłe tomiszcza Karola Maya wgryzam się zachłannie, a Cooper spokojnie stoi sobie na półce. Pewnie, że nie jest to lektura równie łatwa i wciągająca, ale i tak mam wyrzuty sumienia... Pewnej nocy śnią mi się przygotowania do egzekucji. Nie wiem za co, ale to ja mam być jej ofiarą. Jakoś już pogodziłem się nawet z tą myślą. Wchodzę na taboret w pobliżu biblioteczki i wtedy wzrok pada na nietknięte jeszcze przez mnie, piękne wydanie Pięcioksięgu w twardej oprawie, z kolorowymi ilustracjami. Robi mi się żal, że nie zdążyłem tego przeczytać...
Wrażenie musiało być naprawdę mocne, gdyż wkrótce zacząłem wciągać się w powolną, bo rozgadaną, nieznającą narracyjnych skrótów, dziewiętnastowieczną prozę amerykańskiego pisarza, którego czytywał stary Goethe, podziwiał Balzac, z którym nawet nasz Mickiewicz podczas pobytu autora Szpiega w Europie uprawiał konne przejażdżki, i z całą konsekwencją doprowadziłem lekturę cyklu o przygodach Natty’ego Bumppo do końca. Nie było to wcale łatwe, gdyż w przeciwieństwie do emocjonujących, angażujących zmysł przygody, egzotyki i wyczulonych na fabularną atrakcyjność powieści Maya, czytanie Jamesa Fenimore’a Coopera wymagało pewnych wyrzeczeń: czytelniczej pokory, poznawczej cierpliwości.
Każdy rozdział zaczynał się od motta, zwykle wierszowanego. Na tworzywo tej prozy składały się: prezentacja postaci, tło historyczne, epickie opisy przyrody, refleksje mądrościowe, akcentowanie zasad moralnych, analiza różnic rasowych i kulturowych między białymi a Indianami, próby zgłębiania natury ludzkiej, oceny różnych zachowań bohaterów, łącznie z dociekaniem ich prawdziwych motywów... Już ta wielostronność opisu przedstawianej przez Coopera rzeczywistości musiała być dla młodego przecież czytelnika trudna w odbiorze.
Jeśli dodać do tego wielokrotne ponawianie tych samych informacji, jakby w obawie, że jakiś ważny dla pisarza rys charakteru postaci – np. trzpiotowatość Judyty Hutter czy pyszałkowatość i nieokrzesanie jej adoratora – nie dość się jeszcze czytelnikowi utrwalił. No i jeśli uwzględnić nieco anachroniczną, odautorską ornamentykę w rodzaju: „zostawiliśmy naszych bohaterów pod koniec poprzedniego rozdziału pogrążonych w głębokim śnie...” – to uczciwe przebrnięcie przez Pięcioksiąg nabiera jednak rangi swoistego wyczynu.
*
Lektury wczesnego dzieciństwa nie miały zbyt wielkiej konkurencji. Owszem, zamiast czytać, mogłem się pobawić na ganku, praktycznie sam, bo Ptasio i Lalusia, czyli dzieci sąsiadów zajmujących skrajną część oficyny na tym samym piętrze, były trochę młodsze ode mnie. Natomiast mieszkający z rodzicami na parterze tej samej oficyny Janusz Z., który mi tak po chłopacku imponował, był z kolei o kilka lat ode mnie starszy. Czym mi imponował? Choćby tym, że jadał chleb ze sztucznym miodem... Ale przede wszystkim opowieściami o kukłach Eisenhowera i Adenauera z cyrku Trumanillo, które oglądał z bliska na pierwszomajowym pochodzie.
– Były kalikatury. I taka czarna małupa – opowiadał mi Janusz z przejęciem. Przystanęliśmy w rogu podwórka, nieopodal wejścia do mieszkania jego rodziców, blisko wysokiego, ciemnego ogrodzenia. Po drugiej stronie, na terenie sąsiedniej posesji stał barak stolarni, w którym produkowano trumny dla zakładu AETERNITAS. – Na czele ze szturmówkami szli sportowcy, za nimi na wyścigówkach, z kołami ozdobionymi kolorową bibułką wetkniętą między szprychy, jechali kolarze... A po pochodzie zjadłem parówkę z bułką i musztardą, na tekturowej tacce – Janusz wyłuszczał powody, dla których nigdy nie opuszczał takich świetnych okazji, a ja smętnie uświadamiałem sobie, jak wiele tracę, rezygnując z arcyciekawego widowiska.
Mniejsza już o pochód, ale ileż to ja się naprosiłem, żeby mama kupiła mi choć raz pudełko sztucznego miodu albo pozwoliła spróbować oranżady w proszku. Gdzie tam! „Tego się nie jada” – słyszałem zawsze stanowczą odpowiedź. Oranżady, zlizywanej z wnętrza dłoni, spróbowałem dopiero znacznie później, gdy kiedyś na dużej przerwie wybiegliśmy z kolegami ze szkoły do pobliskiego sklepiku przy Turkienicza. Ale smak zakazanego cymesu mnie rozczarował, tylko palce długo lepiły się do pobrudzonej na pomarańczowo dłoni.
Zdarzało mi się, zanim jeszcze zacząłem naukę w szkole, zachodzić czasem do sąsiadki z tego samego piętra. Ta młoda kobieta, żona technika dentystycznego, nie miała jeszcze własnych dzieci i może dlatego chętnie mnie zapraszała. Albo czuła się trochę osamotniona, bo mąż, nie tylko wzięty protetyk, lecz także zapalony myśliwy, sporo czasu spędzał na polowaniach. Ich mieszkanie, niewiele mniejsze od tego w części zajmowanego przez rodziców, miało swój wyczuwalny klimat. I, co istotne, żadnych dodatkowych lokatorów z kwaterunku. Dysponowało za to niezbyt może wielkim, ale jedynym balkonem od frontu, który znajdował się w samym centrum fasady kamienicy pod numerem dwadzieścia. Z tego balkonu, o dość wyszukanym kształcie, widać było całą ulicę Trzeciego Maja... I ów balkon, tuż obok okna, na którego parapecie najczęściej się bawiłem, bardzo mnie pociągał.
Owszem, po mieszkaniu sąsiadów również rozglądałem się z zaciekawieniem, ale bardziej niż bibeloty czy wypchane ptaki, które pokazywała mi sąsiadka, moją uwagę przyciągały wtedy piękne meble oraz sprzęty nieznanego przeznaczenia. Po latach dowiedziałem się, że jej mąż był przed wojną jakoś związany ze Lwowem i że świetnie preparował ptaki. Jego unikatowa, licząca blisko dwieście okazów kolekcja znajduje się teraz w muzeum w Bytomiu.
Na podeście głównej klatki schodowej, tej od frontu, drzwi wejściowe do mieszkania państwa Hanzlów były vis à vis naszych, solidnych zamykanych na zatrzaskowy zamek yale. Trzecie drzwi, rzadko używane, prowadziły do gabinetu-pracowni sąsiada. Ale jego żona zapraszała mnie zwykle, gdy urzędowałem na zewnątrz, bo z ich kuchni, podobnie jak z naszej, wychodziło się na ganek pierwszego piętra, biegnący nad podwórkiem wzdłuż całej, załamanej pod katem prostym wewnętrznej elewacji kamienicy Koguta.
Drugie piętro kamienicy wcale nie ustępowało pierwszemu: oprócz charakterystycznych wykuszy, zdobiących skrajne, potrójne okna fasady frontowej, od podwórka też miało swój, równie długi ganek. To zresztą była konieczność, gdyż do mieszkań w oficynie można się było dostać jedynie z ganku, po wejściu na pierwsze czy drugie piętro, dzięki węższym i skromniejszym niż frontowe schodom kuchennym, które łączyły niewielkie, nieco zatęchłe piwnice z mrocznym, ale suchym, przestronnym strychem. W tym pionie jedynie mieszkający na parterze rodzice Janusza wchodzili do swego lokum bezpośrednio z podwórza, pokonując ze trzy niezbyt wysokie stopnie. Dla rodziny Ptasia i Lalusi oraz dla lokatorów mieszkających nad nimi klatka kuchenna stanowiła jedyną drogę do domu.
Szło akurat ku wiośnie. Byłem właśnie w mieszkaniu sąsiadów z przeciwka, gdy usłyszałem komunikat radiowy o śmierci „wielkiego przyjaciela dzieci”. Pamiętam, że zrobiło mi się wtedy smutno, bardzo smutno, chyba nawet poczułem łzy pod powiekami... Miałem tylko pięć lat i cztery miesiące, nie zdołałem się jeszcze uodpornić na wszechobecną propagandę. Dzieciom, zbyt małym, by rozumiały konieczność trzymania języka za zębami, przezornie szczędzono wiedzy o zbyt drastycznych aspektach ówczesnej rzeczywistości. Czujność klasowa, do której powszechnie wzywały afisze, gazety i komunikaty radiowe, miała swój wyraźny wzorzec osobowy. „Ach, być jak Pawlik Morozow!”.
Cywilizacja donosu? Owszem, losy bliskich Pawlika przerażały. Natomiast on sam jako delator-ochotnik budził zrozumiałą, dość powszechną odrazę. Dopóki jednak brakło pewności, że dziecko w pełni pojmie perfidię zastawianej nań przez system pułapki, że zdoła dostrzec, iż między mocnym nakazem bycia prawdomównym a odmową udzielenia nienależnej prawdy oprawcom wbrew pozorom żadna sprzeczność nie zachodzi, starano się unikać zbędnego ryzyka. Tak, po Stalinie jeszcze zapłakałem. Ale w trzy lata i tydzień później podpadłem już politycznie. Chyba na dobre.
*
We wczesnym dzieciństwie podwórko nie oferowało mi zbyt wielkich atrakcji. Janusz z parteru wnet znalazł sobie jakieś lepsze, bo rówieśne towarzystwo. Dozorca Walenty, Walentowa, ani ich schorowana córka panna Lusia, nie wchodzili raczej w grę. A na atrakcyjność Moniki z przeciwka, która mieszkała z rodzicami w okazałej kamienicy, na rogu Trzeciego Maja i Jagiellońskiej, miałem zwrócić uwagę dopiero za kilka lat. Dlatego jedną z większych atrakcji były prawie codzienne wyprawy z mamą na tzw. rynek, czyli na plac targowy, zlokalizowany niedaleko od naszej kamienicy, na dość sporej, niezabudowanej jeszcze parceli za sklepem państwa Liwów, kinem Apollo i piekarnią pana Krupy.
Wędrówki między bogatszymi, zadaszonymi straganami handlarek, pośród odkrytych stołów, gdzie można było znaleźć dobry towar taniej niż na straganie, wreszcie skrajem targowiska, gdzie baby ze wsi układały swoje kosze, kobiałki czy zawiniątka wprost na ziemi, niosły prawdziwy posmak przygody. Zwłaszcza wtedy gdy w takim koszu czy wiaderku pod lnianą szmatką, w pokrzywach, kłębiły się raki. Zdarzało się też, że mama kupowała mi parę młodych gołąbków na rosół... Było zdrowiej, choć z pewnością mniej higienicznie i niezbyt elegancko. No i wcale jeszcze nie było ekologów.
Pamiętam, że kiedyś, już trochę później, w szkole podstawowej, przepytywano nas, czym zajmują się rodzice.
– Tato jest zaopatrzeniowcem w przedsiębiorstwie budowlanym, mama nie pracuje zawodowo – precyzyjnie opisałem stan rzeczy.
– Aha, czyli jest gospodynią domową.
– Nie, panią domu – skorygowałem nauczyciela, co bynajmniej nie znalazło uznania w jego oczach. Ciekawe, która z tych form bardziej ucieszyłaby współczesne feministki. ‘Gospodyni domowa’ to przecież kategoria, na którą gniewnie prychają. Czy jednak zadowoliłby je status ‘pani domu’? Jakoś nie jestem przekonany.
Jeszcze dziś podziwiam efektywność tych dawnych pań domu. Bez mikrofalówek i wyjętych z zamrażalnika dań do odgrzania, bez robotów kuchennych i mikserów, bez koncentratów i półproduktów, bez żywności konserwowej, przetworzonej, liofilizowanej, bez gotowych zup, bez pizzy na telefon, bez pakistańskich rowerzystów z ubera, codziennie o wpół do czwartej po południu ciepły, świeży, dwudaniowy obiad (często z kompotem, nieraz z deserem) pojawiał się na stole, przy którym zasiadali domownicy: mąż, który wrócił właśnie z pracy, odwołane z podwórka dzieci.
A przecież pamiętam, że kurę na rosół czy na pieczyste, nie mówiąc już o jej wersji faszerowanej, kupowało się na targu z rana, najpierw jeszcze gdaczącą, potem już wprawdzie zarżniętą, ale nadal nie odartą z pierza ani nie sprawioną. W ciągu tych pięciu, sześciu godzin trzeba było ptaka oskubać, opalić, wypatroszyć, podzielić na ćwiartki. Oczyszczone dróbka, ale też szyjka oraz odcięte i oskórowane łapki szły na zupę: latem była to przeważnie jakaś odmiana jarzynowej, zimą zwykle krupnik. Ćwiartki piekło się w brytfance, dusiło w potrawce, albo panierowane smażyło na patelni.
I to wszystko przyrządzało się – gotowało, piekło, dusiło, smażyło – na rozgrzanej kuchennej blasze, pod którą należało najpierw rozpalić. A jeszcze wcześniej wyrzucić wczorajszy popiół, przynieść z piwnicy węgla, mieć coś na podpałkę... Woda bieżąca – owszem, ale tylko zimna, z mosiężnego kranu. Gazowy piecyk w łazience to były jednak trochę późniejsze luksusy. Przynajmniej w Rzeszowie. Nasze trzypokojowe mieszkanie z kuchnią, łazienką, osobnym klozetem i długim, przypominającym literę L korytarzem, który od drzwi wejściowych wiódł aż do kuchni, powojenną metodą dogęszczania zostało podzielone między trzy rodziny. Każdej oferowano po pokoju, kuchnia i sanitariaty były wspólne, ale to wiem raczej z późniejszych opowieści niż faktycznie pamiętam.
Później rodzice Hanki, mojej pierwszej sympatii, wyjechali wraz z nią do Warszawy. Druga rodzina zatrzymała dwa pokoje, w jednym z nich urządzając aneks kuchenny. Nam został pierwszy, największy pokój z oknami wychodzącymi na Trzeciego Maja i dość odległa od niego kuchnia, zapewniająca jednak dostęp do schodów kuchennych oraz ganku. Życie trochę znormalniało.
*
Lubiłem chodzić z mamą na zakupy. Najbliżej było po mięso, bo sklep rzeźnicki mieścił się na parterze naszego domu. W drodze na pobliski targ nieraz spotykaliśmy panią Liwową, z którą mama ucinała sobie pogawędkę. Po chemię gospodarczą chodziliśmy do Shaittra aż na Grunwaldzką: charakterystyczną woń, jaka wypełniała ten sklep, pamiętam do dzisiaj. Nieco niżej, po przeciwnej stronie ulicy, była Centrala Rybna, która w dni dostaw towaru, przywożonego znad Bałtyku, cieszyła się sporym powodzeniem. Powiedzmy, że to taki eufemizm na określenie kolejek, które różnej długości i z różnym natężeniem stanowiły swoisty atrybut rzeczywistości lat 50.
Mimo kolejek, zakupów i szykowania obiadu mama znajdowała także czas, żeby pójść ze mną na spacer. Jedną z naszych tras była Aleja Pod Kasztanami. Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego spotykani tam ludzie, którzy ledwie chwilę wcześniej, wytężając wzrok, wpatrywali się mury dawnego zamku Lubomirskich, nagle jakby tracili całe swe zainteresowanie zabytkową architekturą obronną. Niektórzy odwracali się do zamku tyłem, inni bez względu na porę roku zaczynali szukać pod nogami kasztanów albo spoglądali w stronę głębokiej niecki, która zimą nadawała się do ostrej jazdy na sankach...
Musiało trochę wody upłynąć w Wisłoku, zanim dowiedziałem się, że dawna rezydencja Lubomirskich, do której mistrz Tylman również przyłożył swą rękę, w trzeciej dekadzie wieku dziewiętnastego została przez Austriaków zamieniona w więzienie i ta nowa wprowadzona przez zaborców tradycja dziwnie mocno się przyjęła. Gdy było trochę więcej czasu, zwłaszcza podczas letnich upałów, robiliśmy dłuższe wypady nad Wisłok albo na Lisią Górę, gdzie oprócz pobliskiej rzeki znajdowało się wiele innych atrakcji.
Najbardziej jednak lubiłem chodzić z mamą do miejskiego parku. Siadaliśmy tam, wybierając ławkę stojącą w półcieniu, nieopodal pięknej kwiatowej rabaty. Patrzyłem na mamę w kolorowej, ale eleganckiej letniej sukience, którą dostała niedawno w paczce z Anglii, i słuchałem jej opowieści o Parku Stryjskim. O rozległym, urozmaiconym krajobrazowo parku w stylu angielskim, we Lwowie.
O parku w mieście, którego nie widziała już od ośmiu lat, ale które wciąż było dla niej bardzo ważne, chyba najważniejsze.
Słuchałem tych opowieści mamy o miejscu pełnym cudowności i radosnych wspomnień, które pozwalały jej z uśmiechem znosić wszelkie niedogodności powojennego życia w Rzeszowie. To były piękne chwile... Nie miałem jeszcze sześciu lat, gdy przyszła na świat moja młodsza siostra Jola. Na wakacje, żeby trochę odciążyć mamę, pojechałem do dziadków, do Poznania. Tam, w mieście z tramwajami, operą, palmiarnią, z ogrodami botanicznym i zoologicznym spędziłem cały rok. Do rodzinnego Rzeszowa wróciłem dopiero późnym latem 1954 roku, żeby od jesieni zacząć naukę w szkole.
(1 lipca 2019)
pierwodruk: Fraza nr 3 (105) 2019
http://waldemar-zyszkiewicz.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=835&Itemid=62
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości