Elon Musk, bożyszcze młodych entuzjastów, z uśmiechem typu „jaka piękna katastrofa”, przypomina nieco dziecko specjalnej troski. Jednak bardziej niebezpieczny jest Bill Gates: pełen sprzeczności beniaminek bogatej i wpływowej rodziny, chcący skutecznie przyciemnić słońce oraz jednocześnie przejść na fotowoltaikę.
Musk to rodzaj zapaleńca, który nie wiedząc, że coś jest zasadniczo niemożliwe osiągnięcia, dąży do tego niekiedy nawet z sukcesem. Po drodze oczywiście coś się nie uda: prototyp superpojazdu rozleci się w kawałki na oczach uczestników specjalnej prezentacji albo akcje firmy Tesla gwałtownie spadną za sprawą spekulacyjnych manewrów z kryptowalutami, ale urodzony w Pretorii pięćdziesięciolatek znów okupuje najwyższą pozycję na liście finansowych magnatów świata, z majątkiem wycenianym na 200 miliardów dolarów.
Mimo wszystko, mimo rzesz fanatyków śledzących swego idola w mediach społecznościowych, co daje mu siłę manipulowania np. kursem bitcoina, Musk nie wydaje się aż tak groźny dla Ziemi i ludzkości. To tylko garażowy eksperymentator, który wraz z grupą wyznawców, gotowych wiele zaryzykować w jego towarzystwie, będzie szykował wyprawę w przestrzeń kosmiczną oraz kolonizację jakichś nieprzeznaczonych dla rodzaju ludzkiego zakątków. I który w najgorszym razie wysadzi w powietrze ten swój garaż, może nawet cały kwartał miasteczka, może będzie miał także na sumieniu życie jednostek chętnych do lotów w Kosmos, ale co ważne, to zawsze będą tylko ochotnicy. A wiadomo że chcącemu nie dzieje się krzywda.
Kto był mózgiem Microsoftu, kto jedynie nadzorcą
Z mężem Melindy Gates sprawa przedstawia się już całkiem inaczej. To nie jest – jak zawadiacki Musk – eksperymentator-detalista, lecz ktoś z ogromnymi ambicjami, sięgającymi nie tylko jakości i kształtu życia miliardów ludzi na naszym globie, lecz przejawiający również ochotę przekształcania faktycznych relacji Ziemia–Słońce na miarę kosmiczną. A sposób, w jaki się do tego zabiera, i fakt, że rządy wielu państw narodowych potulnie realizują jego quasi-polecenia powinien wzbudzić najwyższą czujność u osób, które zachowały jeszcze zdrowy rozsądek, analityczny krytycyzm oraz instynkt samozachowawczy.
Bill Gates jest zwykle postrzegany jako pionier i jeden z ojców współczesnej rewolucji informatycznej, współzałożyciel Microsoftu, twórca nowoczesnego narzędzia, jakim w pracy i zabawie posługują się dziś miliardy naszych współczesnych. Ale gdy tylko lekko zdrapać pozłotkę legendy, wychodzą na wierzch trwałe, choć mniej przyjemne cechy tego maminsynka z bogatej i od pokoleń wpływowej rodziny. Częste konflikty w sprawie kierunków rozwoju Microsoftu z Paulem Allenem, z którym firmę zakładał. Mało elegancka (taki eufemizm) próba zmniejszenia udziałów wspólnika w całym przedsięwzięciu, i to w czasie, gdy ten walczył z chłoniakiem Hodgkina. Bezceremonialna, pozbawiona empatii presja na pracowników. Potwierdzone wyrokami sądowymi stosowanie przez Microsoft zakazanych w USA praktyk monopolistycznych.
Jego renoma jako wybitnego informatyka też wydaje się przesadzona: owszem, Gates optymalizował strukturę firmy i dbał o efektywne nią zarządzanie, ale mózgiem od tworzenia software’u oraz wytyczania dalszych kierunków rozwoju oprogramowania był raczej Allen. Podsumowując, bo pora się zająć postinformatyczną działalnością oligarchy, dysponując pieniędzmi od rodziny oraz korzystając z jej wpływów, młody Gates namówił szefów IBM do użycia dyskowego systemu operacyjnego PC/M-86, który stał się potem podstawą MS-DOS. Bardzo dla Microsoftu korzystny zakup tego rozwiązania (choć niektórzy używają tutaj znacznie dosadniejszych czasowników!) od Gary’ego Kildalla, który ów system stworzył, umożliwiło garażowej wtedy firemce Gatesa/Allena poważny kontrakt z IBM i pierwsze znaczące zyski. A dalej, jak wiemy, już poszło...
Prorok czy propagandysta
„Wiele lat temu Bill Gates ostrzegał: Jeśli coś zabije 10 mln ludzi, to będzie to wirus, nie wojna” – pisał rok temu w Wyborczej Daniel Maikowski, właściwie ogłaszając pojawienie się nowego proroka. Ale okazuje się, że w medium kierowanym przez jednego z braci Kurskich „wiele lat temu” to zaledwie pięć lat wcześniej. Podczas konferencji Truth and Dare (TED) w marcu 2015, oligarcha Gates ogłosił, że nie jesteśmy jako ludzkość przygotowani do stawienia czoła groźnej (a podobno nieuchronnej) pandemii.
Argumentów dostarczył mu epidemiczny epizod z wirusem ebola sprzed roku: „10 tysięcy ofiar i całkowity brak systemu” – grzmiał Gates w Kanadzie. Rozpoczęte w następstwie tej jeremiady działania „systemowe” uwieńczył tzw. Event 201, jak nazwano symulację działań przeciwepidemicznych z roku 2019. Skutki? Raczej opłakane, bo gdy umotywowana przez Gatesa postępowa część świata wzięła się do budowania systemu, to do dziś niewyjaśniony – co?, gdzie?, jak? i przez kogo? – wybuch epidemii wirusa SARS-CoV-2 w ciągu roku objął w całym świecie ponad 111 milionów osób, z czego blisko 2,5 miliona zmarło. Przy znikomym wskaźniku śmiertelności nowego patogenu (circa 2,3 proc.) w porównaniu do zjadliwości wirusa ebola, szacowanej od 60 do nawet 90 proc.
System stworzony przez ludzi ponoć wysoce świadomych zagrożenia tak zadziałał, że rozwleczono wirusa po całym świecie, z wyjątkiem Nowej Zelandii oraz w zasadzie Australii. Kilka niewielkich enklaw azjatyckich też dość sprawnie sobie z zagrożeniem poradziło, tyle że nie dzięki, lecz wbrew mylącym i wciąż zmienianym sugestiom WHO, dziwnej organizacji mocno finansowanej przez Billa i Melindę. Natomiast w krajach Zachodu, potulnie kroczących za wskazaniami „pandemicznej międzynarodówki” z Faucim, Gatesem, Big Pharmą i zgrantowanymi autorytetami na czele, rządzący właśnie zapowiadają nadejście kolejnej fali zarażeń, dając jednocześnie odpór wszelkim informacjom o skutecznych formach terapii tej na szczęście niezbyt ludobójczej infekcji.
Nic dziwnego, szczepionki – po których czasem się umiera, ale znacznie częściej cierpi z powodu NOP, o braku uodpornienia na mutacje nie wspominając – kosztują o wiele więcej niż jakaś tam prosta amantadyna, hydroksychlorochina, iwermektyna czy choćby koktajle z osocza ozdrowieńców. Najbardziej podenerwowani są chyba jednak kabareciarze, bo nie dość że epidemiczne obostrzenia wciąż uniemożliwiają im występy, to oficjalni krajowi epidemiolodzy, konsultanci oraz lekarze kliniczni udzielający wsparcia resortowi zdrowia wyprzedzają ich ludyczne narracje o kilka długości.
Prawda niemile widziana
Wieszcze wystąpienie Gatesa w Kanadzie zbiegło się jeszcze z jednym, raczej przemilczanym faktem. Otóż, w roku 2015 w laboratoriach uniwersytetu w Chapel Hill, w Karolinie Północnej, dobiegał końca, uwieńczony sukcesem eksperyment. Duży zespół uczonych – z młodym Hindusem dr. Menacherym, w roli frontmana, ale praktycznie pod kierunkiem profesora Ralpha S. Barica, a także z udziałem Shi Zhengli, zwanej Batwoman, z chińskiego laboratorium w Wuhan – skonstruował zdolną do replikacji oraz atakowania nabłonka ludzkich płuc hybrydę wirusa SARS z białkową kolczatką koronowirusa pozyskanego od nietoperza z rodziny podkowcowatych.
Nic dziwnego, że wkrótce potem Peter Daszak z EcoHealth Alliance, z siedzibą w NYC, mógł już całkiem zasadnie wygłaszać niepokojące orędzia o milionach odzwierzęcych koronawirusów, które będą zdolne zagrozić ludzkości. Tyle że wcale nie akcentował faktu, iż niektórzy eksperymentatorzy właśnie opanowali umiejętność tworzenia ich groźnych dla człowieka odmian w laboratorium. Ani nie pochwalił się tym, że kierowana przez niego organizacja pozarządowa istotną część dotacji otrzymywanych od władz USA transferuje do centrum wirusologii w Wuhan, gdzie pracuje Shi Zhengli, owa specjalistka od nietoperzy. Tylko prezydent Donald Trump nazwał od razu patogen SARS-CoV-2 chińskim wirusem, co z pewnością nie przysporzyło mu popularności wśród szermierzy postępu przeciwnych, jak wiadomo, nadawaniu tzw. nazw stygmatyzujących. Zwłaszcza gdy wskazują one na Chiny, bo już nazwy nowych mutacji wirusa, takie jak brytyjska, południowoafrykańska czy brazylijska jakoś teraz nikogo nie rażą.
Po roku, gdy stało się oczywistością, że opowieści o mokrym targowisku i zupie z rudawki wielkiej, stanowią najwyżej chińską odmianę hagady, nikt nadal nie pyta o pochodzenie nieszczęsnego patogenu, który wywrócił życie miliardów ludzi na nice. To zupełnie wystarcza, żeby wszystko co się w świecie dzieje, traktować jako odmianę wojny hybrydowej. A na wojnie, jak to na wojnie, pierwszą ofiarą jest prawda, toteż media głównego nurtu pełne są kuriozalnych i wzajemnie sprzecznych doniesień na temat tzw. szczepionek nowej generacji, o których rozsądny człowiek z elementarną wiedzą wie tyle, że po niespełna roku od wybuchu niespodziewanej zarazy wirusowej, nie mogą być ani bezpieczne, ani skuteczne.
Koszty globalnej wojny hybrydowej
Rządy bawią się więc ze swymi obywatelami w kotka i myszkę, mamiąc lockdownami, nierzetelnymi testami oraz dętą statystyką zgonów, niczym rasowi specjaliści od gry w trzy karty na dawnym stołecznym Różycu. Kraje zadłużają się na potęgę, na kilka pokoleń do przodu, jedynie czołowi globalni oligarchowie nie nadążają z liczeniem zysków. Elon Musk śmieje się we właściwy sobie sposób, natomiast Bill Gates – dostrzegając widocznie rosnące poirytowanie globalnej społeczności swoją osobą – przestał nasładzać się nad szczepionkami, paszportami cyfrowymi czy zdalnymi wykrywaczami wirusa, by wrócić do starej śpiewki sprzed zarazy, czyli do tzw. śladu węglowego. I w połowie lutego opublikował swoje nowe dzieło, skromnie zatytułowane: Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej.
Książka Billa od Windowsów została skomponowana trochę jako odwrotność Biblii. Od ile Księga Ksiąg prowadzi od Dobrej Nowiny do zapowiedzi Apokalipsy, Gates ustawia sprawy w odwrotnej kolejności. Oto mamy, uczynioną światu, a raczej Matce Ziemi własnymi rękami i decyzjami Apokalipsę, ale Bill Gates niesie dobrą nowinę, jak się z tego wszystkiego wydobyć na Jaśnię. A właściwie na Ciemnię, bo Słońca jest za dużo i trzeba je trochę jakimiś pudrami czy substancjami organicznymi, rozpylonymi w atmosferze cokolwiek przyblendować...
Nawet przeznaczył trochę własnych środków na badania prowadzone już w tym zakresie. Prawdę mówiąc, pewnie w tej swojej mesjańskiej ekscytacji Gates nie dostrzegł, że przy okazji przywrócił postępowej ludzkości sporą grupę infamisów, dotąd wykluczonych i skazanych na społeczny ostracyzm za przekonanie o realnym istnieniu chem-trails. A teraz się okazuje, że to nasz Bill łoży na próby z tym, co oświeceni uważali dotąd za zwykłe smugi kondensacyjne... Bo przecież wbrew tysiącom zdjęć nieba poszatkowanego w kratkę białym smugami, które regularnie zasnuwały pogodny nieboskłon, nikt dotąd nie chciał potwierdzić, że takie eksperymenty są jednak robione. Alleluja!
Apokalipsa Grety Carbo, dobra nowina od Billa
Przywrócenie godności tym, którzy głoszą, że decydenci coś z niebem nad naszymi głowami kombinują, to nie jedyna korzyść z publikacji Pana od Windowsów. Zachwyca język tej pracy, jakby pisanej przez ambitnego ucznia piątej klasy, a może przez grono zawodowców dla ambitnego ucznia piątej klasy. Np. dla kolegi czy raczej koleżanki, która podziela pasje Grety Carbo. Stąd pewnie paralogizmy i ciągła perswazja. Selektywne żonglowanie danymi. W kwestii wieszczonej Apokalipsy unika się raczej operowania faktami. Jedynie konstrukty teoretyczne, symulacje komputerowe, predykcje. I przytulamy panią... Tak jak na proroka przystało. Poniżej mała próbka pozyskiwania wyznawczyń i wyznawców przez Billa:
„Ziemia się ociepla. Ociepla się z powodu działalności człowieka, a jego wpływ na nią jest zły i będzie coraz gorszy. Mamy wszelkie powody, aby sądzić, że w pewnym momencie ten wpływ okaże się katastrofalny. Czy ten moment nadejdzie za 30 lat? Za 50? Dokładnie nie wiemy”.
W ogóle, przyznaje Gates, niewiele wiemy... „Podczas ostatniej epoki lodowcowej średnia temperatura globu była zaledwie o 6 stopni C niższa niż dzisiaj. W epoce dinozaurów, kiedy średnia temperatura była najpewniej o 4 stopnie C wyższa niż dziś, za kołem podbiegunowym żyły krokodyle”. Jak widać, naukowość stawianej tezy zawisła na przysłówku „najpewniej”... Skoro jednak było tak gorąco, że dotarły tam krokodyle, to nic dziwnego, iż rozdrażnieni upałem ludzie mogli rzucać kamieniami w dinozaury, co ujawniła nam swego czasu premier Ewa Kopacz.
Księgi Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej nie wystarczy tak raz na luzie sobie przeczytać. Trzeba ją studiować, bo to kopalnia wiedzy o Ziemi, Słońcu i Człowieku. Nie, nie o rodzaju ludzkim, lecz o Człowieku Gatesie. Dlatego na pewno jeszcze do niej wrócimy.
(20 lutego 2021)
pierwodruk: Obywatelska. Gazeta im. Kornela Morawieckiego nr 239, 26 lutego – 11 marca 2021
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka