Obiecałem jakiś czas temu Koledze Blogerowi o wdzięcznym nicku Oscar Boris Velder, jak sądzę mieszkańcowi grodu pod Wawelem, że postaram się opowiedzieć nieco więcej o swej próbie filmowej podjętej w drugiej połowie lat 60. zeszłego stulecia, o której zgadało się kiedyś w Salonie 24, przy jakiejś całkiem innej okazji. Dziś chciałbym się tej obietnicy wywiązać...
(...) Znałem kilku twórców z krakowskiego Studia Filmów Animowanych, które powstało w drugiej połowie lat 60., w tym Ryszarda Czekałę, Zbyszka Szymańskiego, Andrzeja Warchała, młodszego z braci Antoniszczaków – Ryszarda. Znałem także wpływowego wśród twórców polskiej animacji, nagradzanego na wielu festiwalach wykładowcę łódzkiej filmówki Mirosława Kijowicza, który jako piętnastolatek był w powstaniu warszawskim żołnierzem batalionu „Parasol”. No i jeszcze zadziornego Mariana Cholerka z bielskiego Studia Filmów Rysunkowych.
Mnie osobiście kręcił jednak film aktorski. Przygotowałem scenopis niedługiej, dwuczęściowej produkcji paradokumentalnej, w zasadzie lekko podfabularyzowanego dokumentu. Rzecz miała się nazywać „Pies i wilk” i była młodzieńczo naiwna, z krytycznym wektorem wymierzonym wprost w nietolerancję oraz hipokryzję polskiego społeczeństwa. Krótko mówiąc, w dzisiejszych kategoriach produkcja absolutnie postępowa, w pełni zasługująca na nagrodę środowiska Gazety Wyborczej. Ale wtedy nie było przecież Gazety, bo mowa o końcówce lat 60. zeszłego wieku, kiedy „Adaś” nie zaczął jeszcze nawet swego flirtu z Kościołem.
Film miał być walczący i to walczący w słusznej sprawie, bo zwykli ówcześni rodacy na długowłosych, a zwłaszcza na malowniczo ustylizowanych młodych ludzi patrzyli wciąż kosym okiem. Ja sam nosiłem wtedy długie włosy, miałem znajomych w środowisku nie tylko krakowskich, ale i warszawskich hipisów, więcej nawet, też czułem się hipisem, tyle że weekendowym, bo przecież jednocześnie studiowałem... Że to trochę wygląda jak głos we własnej sprawie? Owszem, ale nie wyłącznie, bo o ile w części pierwszej, odnoszącej się do tytułowego Psa, zamierzałem metodą dociekliwej obserwacji pokazać prześmiewcze, szydercze, wrogie – generalnie wyzbyte tolerancji – reakcje na emblematycznego przedstawiciela krakowskich hipisów, który miał sobie spokojnie przemierzać miejskie zakamarki, place i ulice, o tyle w części poświęconej postaci Wilka chciałem dowieść tezy, że nawet całkiem agresywny, byle swojski, taki zwykły, niechlujny pijaczek niechętnych uczuć wcale w publicznym miejscu nie budzi... Ba, że się go nawet nie zauważa, co wydawało mi się wówczas zdumiewającym zachwianiem społecznego krytycyzmu lub poważnym defektem zbiorowej władzy sądzenia współobywateli.
Zapisałem się więc do AKF-u Nowa Huta, żeby wypożyczyć jakąś lepszą kamerę ósemkę, bo moja własna, przywieziona ze Lwowa Kama, robiąca całkiem niezłe zdjęcia na unikatowej taśmie 1x8 mm, miała jednak – jak na przygotowywany film – zbyt prościutką optykę o stałej ogniskowej. Sekretarzem planu został mój bliski przyjaciel Czesław. W roli agresywnego pijaczka obsadziłem kolegę ze studiów, który chętnie podjął się tej, można by sądzić, niewdzięcznej roli. Powodzenie zdjęć w części pierwszej, tej o „nietolerancji”, miała mi zapewnić wizerunkowa charyzma hipisa o ksywce Pies, który kiedyś w przyszłości miał zostać wicemarszałkiem Sejmu RP. Piękne czasy.
*
Film ostatecznie nie powstał, choć z nowohuckiego klubu dostałem nie tylko kamerę (bodaj Pentafleksa 8 mm), ale także zaświadczenie, że jestem członkiem amatorskiego klubu filmowego, którego władze proszą o udzielenie mi wszelkiej możliwej pomocy przy kręceniu zdjęć... Tylko raz wykorzystałem ten dokument i zadziałał. A było tak: umyśliłem sobie, że najłatwiej sportretuję ludzką obojętność, pokazując zupełny brak reakcji na pijanego, który brutalnie – klnąc i potrącając innych – toruje sobie drogę w tłumie. Pomysł wydawał się niezły, ale trudny w realizacji, no bo skąd wziąć tłum?
Z pomocą oferował mi się Jacek Gulla, metropolitalna postać offowa, który sam przedstawiał się zwykle jako „dyrektor krakowskich hipisów”. Teraz już od lat pędzi żywot jako poeta nowojorski.
– Nie ma sprawy – orzekł. – W kwadrans zrobię ci tutaj wielki tłum, żeby tylko milicja nie interweniowała.
Uwaga była całkiem rozsądna, bo film kręciliśmy w jakiś czas po marcu ’68. Bez namysłu ruszyłem w stronę milicyjnej budki u wylotu ulicy św. Jana. Zapukałem. Funkcjonariusz wyszedł do mnie, zapytał w czym rzecz. Pokazałem mu papier z AKF-u i powiedziałem, że potrzebny jest mi duży tłum na połaci Rynku Głównego od strony pierzei A-B.
– I co, może ja mam panu ten tłum zabezpieczyć? – żachnął się, oddając mi zaświadczenie.
– Ależ nie – wyjaśniałem pojednawczo – dam sobie z tym radę, tylko prośba, żeby pan z kolegami mi tego tłumu nie rozgonił.
Funkcjonariusz z widoczną ulgą skinął głową, a ja wróciłem do ekipy. Jacek Gulla rozsiadł się na płycie Rynku, zaczął grać na bębenku i zawodzić. Za sobą na jakimś stelażu umieścił obraz własnego pędzla: ktoś w mrocznej izbie leży na stole, nad nim pali się zawieszona na sznurze goła żarówka. Nie minęło pół godziny, jak mogliśmy ruszyć ze zdjęciami, a Jackowi udało się zebrać do kapelusza całkiem okrągłą sumkę. Mój milicjant gdzieś musiał zadzwonić, bo kilku jego kolegów z pewnej odległości nas obserwowało. Ale nie przeszkadzali.
Film jednak nie powstał. Źle wywołano materiał zdjęciowy skręcony Pentafleksem. Ktoś pomylił procesy albo użył przeterminowanych odczynników – nie do ustalenia... Może zresztą dobrze się stało, bo gdy po odreagowaniu złości i poczucia utraty przejrzałem fragmenty zdjęć, to stwierdziłem, że nawet się nie umywają do filmu, jaki sobie zaplanowałem w głowie... Zabawne, bo najlepszą, całkiem wyrazistą i pasującą do pierwotnej koncepcji scenę, nakręciłem swoją małą, dobrze oswojoną kamerką. Nienawistna mina jakiegoś przechodnia, który zobaczył Psa w całej jego okazałości, na kolorowo, ze świeżo umytymi włosami, wypełniła kadr, tak jakbym dysponował świetnym teleobiektywem ze zmienną ogniskową... W istocie, zapatrzony w wymarzoną „prawdę” ekranu, prawie zderzyłem się z filmowaną osobą, która zresztą nie omieszkała wyrazić swojej złości również pod moim adresem. Dlatego napisów końcowych nie będzie. (...)
_______________________________________________________________________________
To jedynie fragment tekstu „Lusterko z Lollobrigidą” o moich fascynacjach oraz rozmaitych przygodach z filmem, czyli niejako naczelną, bo i najbardziej – mimo wszelkich ograniczeń, selekcji i cenzury – dostępną w czasach PRL-u sferą dwudziestowiecznej światowej popkultury. Całość do przeczytania w najnowszym numerze wydawanego w Sopocie dwumiesięcznika literackiego Topos nr 3 (172) 2020, który się właśnie ukazał.
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura