Wygrana to osobisty sukces Andrzeja Dudy. Połowa narodu odetchnęła z ulgą, ale kierownictwo Zjednoczonej Prawicy (taki eufemizm!) nie ma raczej powodów do świętowania. Natomiast troski polityków, którym z suwerennym państwem Polaków nie po drodze, mało mnie obchodzą.
Trwający od pół roku kampanijny longier, z punktami zwrotnymi godnymi Hitchcocka, prowadzony chwilami w poetyce Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, szczęśliwie dobiega końca. O ile wstępne prognozy wyników z godziny 20. przedłużały jeszcze złudne nadzieje challengera Trzaskowskiego na korzystną dla niego zmianę, o tyle trend wyraźnie zarysowany po podsumowaniu rezultatów z połowy obwodów, a zwłaszcza po zliczeniu wyników z 90 proc. komisji, sprawę ostatecznych wyników tej elekcji praktycznie przesądził.
Kolejne komunikaty PKW, sprawnie wydawane w poniedziałek, jednym niosły ulgę, innym odbierały resztki złudzeń. Natomiast z wydanego wieczorem, 13 lipca 2020 roku, obwieszczenia „o wynikach ponownego głosowania i wyniku wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej” dowiedzieliśmy się, że z blisko 20, 5 miliona ważnie oddanych głosów Andrzej Sebastian Duda otrzymał 10 mln 440 tys. 648, tj. 51,03 proc. liczby głosów ważnych, a na jego kontrkandydata Rafała Kazimierza Trzaskowskiego padło 10 mln 018 tys. 263 głosy, tj. 48,97 proc. liczby głosów ważnych. Oznacza to, że w drugiej turze wyborów urzędujący prezydent otrzymał o przeszło 422 tys. głosów więcej od aktualnego włodarza Warszawy, czyli został ponownie wybrany na pełniony przez siebie urząd. Rafał Trzaskowski, składając gratulacje Andrzejowi Dudzie na Twitterze, uznał zwycięstwo swojego konkurenta.
Jednak pytanie, czy to już koniec prezydenckiej rozgrywki, może być nadal otwarte, za sprawą tzw. trzeciej tury. „Furda tam arytmetyka i demokracja! Mamy jeszcze rozgrzane sądy” – co bardziej wyrywni zwolennicy może nie tyle samego Trzaskowskiego, ile radykalni stronnicy Antypisu zdążyli się już wygadać. Plan, żeby zasypać Sąd Najwyższy tysiącami protestów, uniemożliwiając ogłoszenie ważności wyborów przed upływem kończącej się kadencji, a tym samym wepchnąć Rzeczpospolitą w sytuację wakatu na urzędzie głowy państwa to – jak się wydaje – Ostatnia Nadzieja Czerwonych!
Turczynowicz-Kieryłło czy Marcin Mastalerek
Pozostawmy przegranych z ich mrzonkami, skomentujmy fakty, czyli skuteczną reelekcję Andrzeja Dudy. To osobisty sukces prezydenta i dość samodzielnie osiągnięty. Pomijam tu nadzwyczajne okoliczności, jakie stworzyła epidemia odzwierzęcego wirusa SARS-CoV-2, bo z tym musieli się zmagać wszyscy kandydaci startujący w tegorocznych wyborach, akcentuję natomiast raczej umiarkowane, zwłaszcza w początkowej fazie kampanii, i niezbyt skuteczne wsparcie, jakie prezydent otrzymał od swego politycznego zaplecza.
Przystojna, ale i kłopotliwa, z zupełnie innej bajki szefowa kampanii, której szczęśliwie dość szybko udało się pozbyć. Brak pomysłowości oraz dynamizmu w sieci, co zapewne przełożyło się na widoczną teraz utratę poparcia u młodszych (pięćdziesiąt minus) grup wiekowych. Wśród podziękowań, jakie uradowany Andrzej Duda wygłosił w Pułtusku pod adresem swego kampanijnego otoczenia, zwróciły uwagę słowa skierowane do Marcina Mastalerka, który w trudnym dla kandydata momencie kampanii pospieszył z bezinteresowną i skuteczną odsieczą. Podobnie jak zdecydowane wyróżnienie starań obojga premierów: Beaty Szydło oraz Mateusza Morawieckiego.
Poza standardową kurtuazję, której nie mogło przecież przy tej okazji zabraknąć, wykraczały nader serdeczne słowa do najbliższych: żony i córki, stojących u boku prezydenta, oraz jego rodziców. Agata Kornhauser-Duda, oprócz tego że prezentowała się znakomicie, wyjaśniła krótko przyczyny swojej odmowy współpracy z mediami podczas mijającej kadencji. Wystąpienie Pierwszej Damy było twarde, ale rzeczowe i dowcipnie spuentowane, więc z pewnością zapisze się w pamięci. Szkoda, że podobnej trafności zabrakło przemówieniu córki, owszem, szlachetnemu w intencjach, ale o nazbyt politpoprawnej retoryce oraz modnej dziś wśród młodych kobiet mocno niedoskonałej artykulacji. Fachowo takie lekkie seplenienie nazywa się semipalatalizacją.
Kwiat paproci albo kupa serducha
Kinga Duda lekko przesadziła. Niewykluczone, że apel o tolerancję dla wszystkich i bezpieczeństwo na ulicach miałby sens w Londynie. W szczęśliwie wciąż jeszcze bezpiecznej Polsce wybrzmiał trochę egzotycznie. Ale prawdziwe antypody dla swojskich klimatów sztabu wyborczego Andrzeja Dudy, świętującego swój sukces w Pułtusku, pośród łopotu biało-czerwonych flag oraz odśpiewanego z wigorem hymnu, wraz z rzeszą uniesionych prawdziwą radością ludzi, miały miejsce w Warszawie, nad Wisłą, w rejonie górki poniżej świątyni NMP i wylotu ulicy Kościelnej, gdzie na czas powyborczego wiecu ulokował się sztab Rafała Trzaskowskiego.
Przy boku prezydenta Warszawy, dość podobnie jak działo się to w Pułtusku, zajęła miejsce żona kandydata z dwójką ich dzieci. Tutaj gościły jednak odmienne emocje, dominował kolor niebieski oraz rozbrzmiewały butne zapowiedzi kontynuowania walki o zwycięstwo. „Dzieli nas niewiele, a będzie jeszcze lepiej. Zwyciężymy, bo obudziliśmy nadzieję i obywatelskość w społeczeństwie. Bo zdrowy rozsądek jest po naszej stronie...” – głosiły dość smętne zapewnienia.
Ów brak euforii łatwo zrozumieć, bo tu – mimo prężenia muskułów – przeżywano już gorycz porażki... Tylko przez moment, gdy Rafał Trzaskowski powrócił wspomnieniem do czasów dzieciństwa, sympatycznie wybrzmiał pierwiastek swojskości. Ale właśnie wtedy przemówiła Małgorzata Trzaskowska: lapidarnie, dosadnie, językiem, którym dziewuchy starają się dodać ducha dziewuchom: „Dziękujemy Wam za akcję i kupę serducha!”.
Tajemnica politycznego futbolu
Andrzej Duda dobrze się spisał. Ostro forsując organizm, nieraz przemawiając resztkami głosu, wymęczony wielotygodniowym objazdem kraju i długimi przemówieniami – niezłymi retorycznie, wygłaszanymi dobitnie, z mocą, czasami wręcz na granicy krzyku! – dowiódł, że na wygraną rzetelnie zapracował. Toteż na reelekcję z pewnością zasłużył, choć po zaskakującej zgodzie kierownictwa jego partii na podmianę kandydata Koalicji Obywatelskiej wynik tych wyborów wcale nie był pewny.
Dziwne, zalatujące nieco falandyzacją, przyzwolenie kierownictwa obozu rządzącego na to, by Małgorzatę Kidawę-Błońską zastąpić prezydentem stolicy Trzaskowskim, to istna tajemnica futbolu. Oczywiście, futbolu politycznego, który prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego pociągał od dawna. Są dwie koncepcje próbujące wyjaśnić fenomen owej zgody na podmianę nietrafionej kandydatki, obie zresztą spiskowe. Według jednej, pochodzącej z kręgów niechętnych pomagdalenkowej III RP, szło o to, by dać szansę na przetrwanie mocno dołującej formacji Tuska-Schetyny-Budki, czyli utrzymać na scenie politycznej dotychczasowy duopol PiS–PO. Faktem jest, że kampanijną szarżę Trzaskowskiego można uznać za skuteczną reanimację ugrupowania, którego pozostaje przecież wiceprzewodniczącym.
Koncept drugi, ze źródeł bliskich Prawu i Sprawiedliwości, przynosi sugestie, że chciano w ten sposób pomóc Andrzejowi Dudzie, który podobno (według poufnych, zamawianych wtedy przez obóz władzy sondaży) mógł przegrać w drugiej turze z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, a nawet z Szymonem Hołownią. Realne osiągnięcia obu tych kandydatów w czerwcowej turze wyborów nakazują zdrowy sceptycyzm wobec takich przypuszczeń. Tym bardziej że mniej więcej w tym samym czasie całkiem popularny był również pogląd, że wobec umiarkowanej jakości kontrkandydatów Andrzej Duda ma szanse na osiągnięcie reelekcji już w pierwszej turze...
Sumując: Andrzej Duda mógł wygrać w pierwszej turze, ale obawiano się, że w drugiej przegra z liderem PSL-u. Dość logiczne, nieprawdaż? Jak się potoczyły sprawy dalej i co się później działo, wiemy... Na Rafała Trzaskowskiego, kandydata bez programu, ale z językami i mogącego się podobać, oddało swój głos dziesięć milionów osób. A Platforma Obywatelska, zamiast zniknąć, jest znowu liczącym się graczem na krajowej scenie politycznej.
Święto demokracji? Nie, całkiem nieświęta wojna
Czy to była świadoma próba skontestowania kandydatury Andrzeja Dudy? Czy raczej skutek daleko posuniętego rozleniwienia tłustych misiów w kierownictwie obozu władzy, którzy uznali, że reelekcja prezydenta im się należy? I to już w pierwszej turze. Epidemiczne obostrzenia oraz slalom związanych z nią coraz to zmienianych przedwyborczych konceptów, też z pewnością nie pomógł.
Bezprzytomność liderów Platformy Obywatelskiej (abstrahując od aktualnego szyldu ugrupowania) po trosze lenistwu Zjednoczonej Prawicy sprzyjała, przynajmniej do momentu, w którym do gry obcesowo nie wkroczyła zagranica, choć oczywiście formalnie i medialnie przymaskowana... Tym razem, Polacy jeszcze się obronili, ale być może udało się nam po raz ostatni, jeśli wreszcie nie nastąpią niezbędne i zapowiadane zmiany.
Ostry podział w kraju jest faktem. Druga tura w istocie była plebiscytem, stąd wielka mobilizacja głosujących. Nie pocieszałbym się wysoką frekwencją, która bynajmniej nie oznacza mitycznego „poszerzenia elektoratu”. Nie, to całkiem zwyczajny rezultat wojny: ideowej, światopoglądowej, cywilizacyjnej. Wojny wciąż jeszcze zimnej, ale trzeba pamiętać, że druga wewnętrzno-zewnętrzna strona wielkiego konfliktu interesów nadal dyszy żądzą odwetu.
Toteż wszelkie pięknoduchowskie deklaracje o tolerancji i szacunku dla każdego, pożądane może u ludzi młodych, w ustach polityków odpowiedzialnych za losy państwa oraz bezpieczeństwo narodu muszą budzić lęk. Jesteśmy jako pracujący Polacy, katolicy, konserwatyści, patrioci bezpardonowo usuwani z przestrzeni publicznej we własnym kraju. Z wolna pozbawia się nas prawa do awansu społecznego, do głośnego wyrażania swoich poglądów, do wychowywania dzieci po swojemu. Pora zdecydowanie temu przeciwdziałać, póki jeszcze nie jest za późno. I pamiętać, że skrót RP oznacza Rzeczpospolitą Polską, a nie jakąś iluzoryczną Republikę Przyjaciół.
Waldemar Żyszkiewicz
(14 lipca 2020)
pierwodruk: Tygodnik Solidarność nr 30, z 24 lipca 2020
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka