W omówieniu książki Jarosława Gowina „Kościół po komunizmie” (Tygodnik Powszechny nr 6/96), w części poświęconej analizie przyczyn „gwałtownego spadku autorytetu Kościoła” w Polsce po roku 1989, ksiądz Józef Tischner powiada: „Wielu nie dostrzega siły ukrytej we wnętrzu ‘opinii publicznej’. Uważa, że niepokój był wynikiem wrogiej propagandy. To mass media mają być winne. Ale przecież w dobie komunizmu mass media także atakowały Kościół, religię, wiarę. A jednak bez takiego rezultatu. Coś się więc musiało stać, że nagle tylu ludzi zaczęło wierzyć mediom...”.
Ależ oczywiście, wiele się zmieniło. Służę przypomnieniem. Media po 1989 roku przestały być frontem walki ideologiczno-propagandowej, a stały się „nasze”. Przynajmniej tak się mogło ludziom wydawać. Ludzie nie dawali dotąd posłuchu Trybunie Ludu, ale uwierzyli Gazecie Wyborczej, bo była nasza i tak dziarsko powiódł ją w bój nasz Adaś. Nasz Maciej Szumowski z komisji likwidacyjnej RSW przyznał swoim ludziom, teraz już naszą, Gazetę Krakowską. Andrzej Drawicz, nasz prezes Radiokomitetu, zadbał usilnie o to, aby „legitymacje partyjne zostawiać na portierni, żeby nie było polowań na czarownice”...
Środki przekazu przestały być orężem represyjnej władzy, a stały się wyrazicielem „opinii publicznej” skutecznie tłumionej przez pół wieku. Zresztą i rządy były „nasze, solidarnościowe”, dlaczego więc ludzie nie mieli zmienić stosunku do mediów? Zachowali się racjonalnie i „nieurazowo”. Na dobrą sprawę, powinna zostać jakaś doza nieufności, choćby dla higieny psychicznej, po półstuletnim znoszeniu kłamstw. Zwłaszcza że „po nowemu” nadal obsługiwali media głównie starzy i zasłużeni dla PRL-u żurnaliści.
Ludzie chcieli jednak odetchnąć świeżym powietrzem, chcieli uwierzyć. Postąpili nie dość roztropnie: zamiast Bogu – zawierzyli „ludziom z naszych mediów”.
Zaczął się koncert. Na dobry początek – walna rozprawa z polskimi wadami narodowymi. Tradycyjna nietolerancja, zaściankowość i ksenofobia, szowinizm oraz „ciemny, dewocyjny katolicyzm”. To były problemy najpilniejsze. A nie, na przykład: rozliczenie PRL-u, wyprowadzenie na prostą stosunków z sąsiadami, czy zadośćuczynienie ogromowi ludzkich krzywd.
Okazało się, że komuniści przez pół wieku dławili zdrowe, samokrytyczne i ekspiacyjne odruchy Polaków. Dopiero „nasze wolne media” mogły bez przeszkód biczować sarmackie wady, mogły atakować Kościół, biskupów, księży. Sam bym nie uwierzył, gdybym nie odczuł „siły skrytej we wnętrzu opinii publicznej”. Oczywiście „telefonicznej opinii publicznej” ukrytej we wnętrzu Gazety Wyborczej. Wypomnieli nawet kosztowność pielgrzymki Ojca Świętego, że niby taka bieda wokół...
Ciągłe obrzydzanie inwestycyjnego wysiłku Kościoła, który zaczął nadrabiać wieloletnie zaległości w budownictwie sakralnym. To, że nas przybyło, że dokonały się wielkie migracje ludności, że dotychczasowe skupiska ludzi rozrosły się terytorialnie – nie było dostatecznym argumentem.
Dalej – uderzenie sekt na Polskę, atrakcyjna propaganda liberalizmu obyczajowego, „wszechnica katolicyzmu otwartego” w wielu mediach...
Czy takiej konkurencji mógł sprostać polski katolicyzm tradycyjny i „konserwatyzm papieża-Polaka”? Jego niemodne upieranie się przy celibacie, zakazie środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych? Jego „nieprzejednanie w sprawach aborcji”, które zupełnie nie bierze pod uwagę „prawa kobiet do ich brzucha”, ewentualnie „trudnej sytuacji społecznej matki”...
Wszystko to gotowało się w „naszych mediach”, trwało na murach miast (kler won, księża na księżyc) wystarczająco długo, aby „zaniepokoić opinię publiczną”. Media ją przecież współkształtują, nie bez przyczyny nazywane są czwartą władzą.
Przypuścić frontalny atak na najsilniejszego, w tym przypadku osłabić na ile się da, a nawet zniszczyć autorytet Kościoła katolickiego w Polsce, który z zapaści komunizmu wyszedł, jako jedyna instytucja społeczna z podniesionym czołem. Brzmi okrutnie, ale to dość podstawowa zasada działania „polityki skutecznej”. Może gorszyć poczciwego kaznodzieję, ale filozofa zapewne nie zaskoczy.
Ludzie po części dali się zwieść, po części – uwieść kuszącej dowolności.
Ksiądz Tischner szuka przyczyn kryzysu w samym Kościele. Szukanie błędów u siebie, to chwalebna i dojrzała postawa, wszakże pod warunkiem, że penitent bije się we własne piersi i wyznaje grzechy realnie popełnione. Kościół nie strwonił swego autorytetu. został brutalnie zaatakowany, a „opinia publiczna” zręcznie i bez zahamowań (tygodnik Nie) podsterowana. Rzecz zatem nie w tym, czy Kościół umie działać w warunkach „wolności i demokracji”. Trzeba raczej pytać, ku czemu zmierza realizowany kierunek przemian. Obserwacja faktów uzasadnia tezę, że to „programowy nieład transformacji ustrojowej” źle znosi obecność instytucji społecznej o silnym autorytecie, reagując w sposób alergiczny na samo wspomnienie standardów moralnych, których przecież nie spełnia, spełniać nie chce i nawet nie próbuje.
Pisze dalej Tischner: „Charakterystyczne było i to, że kryzys nie dotknął ściśle religijnych kompetencji Kościoła. Znaki zapytania powstały głównie przy jego kompetencjach politycznych...”. No, właśnie! „Po co Kościół pcha się do polityki?!”. Wątpliwości sączone ludziom przez kilka lat wreszcie zaowocowały. Przecież to nasze media, mówią ludzie, zapominając przy tym dziwnie łatwo, że nasz jest przede wszystkim Kościół. Grzech zapomnienia. O dobroci i otwartości, z jaką przez lata przyjmował Kościół wszystkich wyrzuconych poza nawias, zagrożonych represjami, odartych z godności, potrzebujących wsparcia.
Kościół nie pcha się do polityki, to polityka chce za wszelką cenę wepchnąć Kościół z powrotem do kruchty, żeby ludziom nie psuł dobrej zabawy nudnymi pouczeniami, a rządzącym nie utrudniał sterowania łatwowierną populacją fajnackich.
Waldemar Żyszkiewicz
pierwodruk: Nowiny, 22–24 marca 1996 roku
Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre”
w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015
Kategoria - Poezja
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo