Obejrzałem pierwszy z cyklu program "Bronisław Wildstein przedstawia". To duży postęp w stosunku do bardzo propagandowych "Cieni PRL". Dosyć oryginalna formuła, z młodymi ludźmi, których guru Wildstein uświadamia.
Autor kilka razy błysnął co prawda, jak to określił kiedyś Robert Krasowski, swoim "wypranym mózgiem". Deklamował te same formułki, które pojawiają się w jego tekstach publicystycznych. Postęp można było jednak zauważyć.
Niestety na temat potraktowania meritum programu, czyli afery Rywina, nie mogę powiedzieć wiele dobrego. Powtórzono stereotypowe banały o grupie trzymającej władzę, quasi-mafijnych kontaktach rządu SLD i przedstawicieli Agory. Ta ostatnia firma, zgodnie z filozofią raportu komisji śledczej, przedstawiona została niemal jako współsprawca afery. Z ust Wildsteina usłyszeliśmy zdania o tak wielkim zdominowaniu rynku mediów przez "Gazetę Wyborczą", że od lipca do grudnia 2002 żadne inne medium nie odważyło się poruszyć tematu afery Rywina. Dziś to by było nie do pomyślenia – perorował Wildstein, a młodzież mu przytakiwała.
Szkoda, bo jest jeszcze kilka aspektów afery Rywina, których dziś nikt nie podnosi, a są co najmniej tak samo prawdopodobne, jak te dominujące w napisanym przez Zbigniewa Ziobrę raporcie komisji.
Jest faktem, że w latach 90. "Gazeta Wyborcza" miała silną pozycję na polskim rynku medialnym. Dzięki temu mogła być strażnikiem liberalno-demokratycznych wartości, na które zakusy miały kolejne ekipy rządowe – zarówno z AWS, jak i z SLD.
Silna pozycja wrogiej ideologicznie "Wyborczej" była więc przez lata solą w oku zarówno dla niektórych polityków prawicy, jak i lewicy. Podejmowali oni próby osłabienia tej pozycji. Polegały one na ogół na wspieraniu – przy wykorzystaniu instrumentów władzy - inicjatyw prowadzących do zbudowania konkurencyjnych podmiotów medialnych. Pierwszą taką próbą, o której dziś mało kto pamięta, było wsparcie pierwszego rządu SLD-PSL dla powstałego w 1997 roku lewicowego tygodnika "Fakty". Kolejną - uruchomienie w 2001 roku, przy wsparciu rządu AWS i za pieniądze państwowych firm, katolickiej Telewizji Puls.
Obie inicjatywy padły, a Agora nadal trzymała się mocno, a nawet chciała wzmocnić swoją pozycję, kupując Polsat (obok m.in. dziennika "Życie" czy telewizji TVN, należał on do mediów powstałych z prywatnego kapitału, a nie animowanych przy bezpośrednim wsparciu władzy). Wtedy właśnie podjęto trzecią próbę osłabienia pozycji Agory. Instrumentem do tego miała być rządowa ustawa o radiofonii i telewizji, która z jednej strony miała uniemożliwić Agorze kupno Polsatu, a z drugiej, dzięki możliwości prywatyzacji telewizyjnej dwójki, miała stworzyć szanse na powstaniu alternatywnego, lewicowego koncernu medialnego.
Agora oczywiście się temu sprzeciwiła, a wsparł ją prezydent Aleksander Kwaśniewski. Groziło to fiaskiem całego przedsięwzięcia. Tym bardziej, że spór od razu wpisał się w trwająca już wtedy ostrą wojnę w lewicowych elitach władzy między millerowcami, a ludźmi Kwaśniewskiego (Klubem Krakowskiego Przedmieścia, jak nazwał ich kiedyś Grzegorz Wieczerzak).
Z punktu widzenia pomysłodawców akcji trzeba było zrobić coś, co skompromituje Agorę, a tym samym jej patrona Kwaśniewskiego. Coś, co wciągnie do gry, z której nie będzie dobrego wyjścia. Taki był cel akcji wykonywanej przez Rywina. Przecież ten ostatni domagał się od Wandy Rapaczyńskiej odpowiedzi na swoją ofertę na piśmie, co, jak na naturę korupcyjnych propozycji, jest absolutnym kuriozum. Gdyby Agora łyknęła haczyk, nie miała by już politycznej siły, by blokować ustawę. Wśród pomysłodawców akcji nikt zapewne nie wierzył, że Agora zdecyduje się cokolwiek zapłacić, a już na pewno, że obieca nie krytykować SLD (absurdalność tego postulatu to jeden z dowodów, że oferta była prowokacją). Mocodawcom Rywina wystarczył jednak jeden fałszywy ruch Agory, właściwie samo podjęcie negocjacji. Trafili jednak na sprytniejszych od siebie.
Cała akcja nie obnażyła, jak twierdzą zwolennicy tzw. IV RP, mechanizmów funkcjonowania elit w III RP. Była czymś absolutnie wyjątkowym jak na obyczaje polityczne i biznesowe tamtych czasów. Dowodzi tego reakcja na aferę – gdyby była czymś naturalnym, nie wzbudziłaby takiej sensacji. Adam Michnik zaczął o tym od razu opowiadać na lewo i prawo. Sprawa stała się na tyle głośna, że na początku września 2002 została opisana w plotkarskiej rubryce "Wprost" "Z życia koalicji, z życia opozycji".
Nieprawdą jest to, co sprzedawał w swoim programie Wildstein, że nikt nie chciał o tym napisać, bo istniała jakaś zmowa milczenia. Niektóre media, choćby "Rzeczpospolita", podejmowały takie próby, ale w sytuacji gdy główny zainteresowany, czyli Agora, niczego nie chciała oficjalnie potwierdzić, można było napisać o aferze tylko w konwencji "Wprost". Wynikało to jednak nie z żadnej zmowy milczenia, tylko z obowiązujących standardów dziennikarskich. Obowiązujących i wtedy, i dziś.
W programie Wildsteina Jan Rokita powtórzył tezę raportu komisji, że Agora dlatego zwlekała do grudnia z publikacją, by wymóc na rządzie określone zapisy ustawy. Że zachowywała się jak porywacz, który żąda pieniędzy, a gdy ich nie dostaje na czas, zabija zakładnika.
Hipoteza ta uważana jest dziś za niemal udowodnioną, choć moim zdaniem wcale nie musi być prawdziwa. Nikt nie traktuje poważnie tłumaczeń szefów "Wyborczej", że zależało im na tym, by premier Miller spokojnie zakończył negocjacje akcesyjne z UE. Że to uznali za ważniejsze niż szybkie opisanie afery. A to akurat może być prawda, bo przecież w grudniu 2002, tuż przed publikacją tekstu o aferze nie zdarzyło się nic takiego, co by pozwalało sądzić, iż ustawa przejdzie akurat w wersji nieprzychylnej dla Agory. Przysłowiowy porywacz wcale nie otrzymał wtedy sygnału, że nie dostanie okupu.
Inne tematy w dziale Polityka