Kilka lat temu w światku dziennikarskim opowiadana była następująca anegdota. „Gazeta Wyborcza” wynajęła amerykańską firmę HR, mającą przyjrzeć się sposobowi pracy w redakcji na Czerskiej i ewentualnie zaproponować, co można poprawić. Po dwóch tygodniach przedstawiciele firmy zgłosili się jednak do kierownictwa Agory i poinformowali, że rezygnują ze zlecenia. Dlaczego? – zapytali zdziwieni szefowie Agory. – Z sektami nie pracujemy – padła odpowiedź.
Trudno jest pisać o dwudziestoleciu „Gazety Wyborczej”. Bardzo łatwo wpaść w wielokrotnie wydrążone publicystyczne koleiny. Powielać od lat głoszone schematy ocen. Najprościej i najuczciwiej napisać o osobistych odczuciach. Przeprowadzić osobisty rozrachunek z tym, co się w „Wyborczej” podoba, a co przeszkadza.
Muszę się przyznać do tego, że byłem fanem „Gazety”. Z niej, jeszcze jako student, uczyłem się na początku lat 90, na czym polega liberalna demokracja. Gdy w połowie lat 90. zostałem dziennikarzem politycznym w starającym się z „Wyborczą” konkurować „Życiu Warszawy” Tomasza Wołka, na „Gazetę” patrzyłem niejednokrotnie z podziwem. Kolegom z „Wyborczej”, których wielu poznałem, zazdrościłem, że pracują w tak opiniotwórczym medium. Ceniłem wstrząsające sceną polityczną teksty śledcze „Gazety”, takie jak „Korupcja w poznańskiej policji”. Dostrzegałem ważkość publicystyki czy takich tekstów jak „Coś w Polsce pękło, coś się skończyło”. Wydawało mi się wtedy, że niewiele dla „Gazety” jest tematów tabu. A gdy udało mi się czasami wyprzedzić ich z jakimś politycznym newsem, czułem się jak zawodnik polskiej drużyny ligowej, któremu udało się strzelić gola Milanowi.
Bo „Wyborcza” na rynku gazet codziennych była wtedy takim Milanem. Dziennikiem, który tak naprawdę nie miał prawdziwej konkurencji. Jako pierwszy tego trafnego porównania użył dziesięć lat temu Piotr Bratkowski, który pierwszą dekadę „Wyborczej” i wolnej Polski podsumował świetnym tekstem „Dowód osobisty”. Pisał m.in. „Z AC Milan można już było przejść tylko do gorszego klubu, bo lepszych nie było. Gdybym z jakichś powodów zaczął mieć dosyć pracy w Gazecie, nie widziałem na polskim rynku medialnym dla siebie miejsca, do którego mógłbym odejść bez uczucia porażki”. Bardzo trafne.
Choć już w połowie lat 90 dostrzegałem techniki manipulacyjne, stosowane przez „Wyborczą”, nie wydawały mi się one szczególnie groźne. Podzielałem bowiem wtedy generalnie linię tej gazety. Podzielałem poglądy Adama Michnika, który apelował, by budować Polskę bez wykluczeń. Uważałem, że cena ewolucyjnego odchodzenia od komunizmu jest warta zapłacenia. Nie podzielałem stanowiska ówczesnych zwolenników „dokończenia solidarnościowej rewolucji”, którzy uważali, że nie zbuduje się sprawiedliwego systemu gospodarczego i sprawiedliwej gospodarki rynkowej bez administracyjnego ograniczenia praw byłego aparatu PZPR i byłych funkcjonariuszy służb PRL-owskich. Czyli tych wszystkich, którzy wykorzystali uprzywilejowaną pozycje na starcie transformacji i przemienili się w małych oligarchów. Choć dostrzegałem wynikającą z tego niesprawiedliwość, podobnie jak Michnik i inni autorzy „Wyborczej” sądziłem, że jakakolwiek próba budowy demokracji metodami niedemokratycznymi albo rynku metodami nierynkowymi będzie czymś jeszcze gorszym.
Gdy czytałem wtedy i później teksty Rafała Ziemkiewicza, Cezarego Michalskiego czy Bronisława Wildsteina, porównujących „Gazetę” do orwellowskiego Ministerstwa Prawdy, uważałem, że przesadzają. Że przemawia przez nich zawiść, że komuś udało zrobić się dobrą i opiniotwórczą gazetę, która wyznacza standardy myślenia elit, a oni muszą zadowolić się obecnością na łamach dychawicznych, prawicowych gazetek, których wpływ na opinię publiczną jest bardziej niż ograniczony. Dziś jednak widzę, że choć trochę przesadzali, mieli też trochę racji.
W maju 1995 roku, w szóstą rocznicę powstania „Wyborczej” Adam Michnik pisał: „Trudno jest uczyć się życia w demokracji. Przecież chlebem i winem demokracji jest Twój antagonista. I Twoja odpowiedzialność za jego wolność. Możesz odrzucić wszystkie racje redaktorów Nie i Gazety Polskiej, pism ekstremizmu lewicowego i prawicowego, ale jest Twoim bezwzględnym obowiązkiem walczyć o ich prawo do formułowania własnych racji”. Dodawał też dalej, że obowiązkiem „Gazety” jest pisać prawdę, niezależnie od konsekwencji.
Wierzyłem mu wtedy. Dopiero z czasem zacząłem dostrzegać, że deklaracje redaktora naczelnego mają się nijak do rzeczywistości. Zacząłem zauważać, że „Gazeta” wcale nie broni prawa inaczej myślących do prezentowania własnych racji, tylko inaczej myślących zaszczuwa. Nie raz doświadczałem bolesnej konstatacji, że w imię pognębienia inaczej myślącego dziennikarze „Wyborczej” są w stanie pominąć niewygodne fakty i przedstawiać jakieś wydarzenie w krzywym zwierciadle.
Trudno byłoby „Wyborczej” cokolwiek zarzucić, gdyby sfera ideologii ograniczona była do komentarzy czy publicystyki. Każda gazeta ma przecież jakąś własną linię i tożsamość. Jednak w przypadku „Gazety”, co zacząłem coraz częściej zauważać, linia ta realizowana była na poziomie przekazu informacji, czyli zgodnie z najgorszymi wzorcami prasy krajów totalitarnych.
Zacząłem coraz częściej zauważać, że jeśli jakiegoś człowieka (lub instytucję) dziennikarze „Wyborczej” wzięli sobie na cel, marny był jego los. Stawał się ofiarą klasycznej nagonki często przez wiele miesięcy, czasem aż do odwołania ze stanowiska, wyrzucenia z pracy itd. Choć często taki bohater nagonki nie był bez grzechu, w wyniku akcji „Gazety” niezorientowany czytelnik mógł odnieść wrażenie, że jest źródłem wszelkiego zła. Jego racje w tekstach GW były bowiem niemal całkowicie pomijane. W takie tryby dostawali się ludzie z różnych politycznych obozów, czasem tak odmienni jak np. dziennikarz „Wiadomości” z czasów prezesury Roberta Kwiatkowskiego Przemysław Orchowski czy wiceprezes Polskiego Radia z czasów PiS Jerzy Targalski.
W niedawnym kontrowersyjnym wywiadzie dla „Europy” dawny filar „Wyborczej” Michał Cichy mówił o „cynglach” Michnika. Miał niestety rację, bo przykładów dziennikarstwa „cynglowego” w wykonaniu „Wyborczej” były setki. To są oczywiście praktyki, od których nie stronią żadne media, a tabloidy wręcz się w nich lubują. Jednak od „Gazety”, która miała wyznaczać standardy publicznego dyskursu zawsze chciałem wymagać więcej. Dlatego bardzo się zawiodłem.
Z braku miejsca w szczegółach przypomnę tylko jeden przykład podobnej historii. W lipcu 2005 roku byłem w „Rzeczpospolitej” redaktorem współodpowiedzialnym za to, że ukazał się tekst Andrzeja Stankiewicza i Małgorzaty Subotić, iż Andrzej Przewoźnik został zarejestrowany jako tajny współpracownik SB. Publikacja była kontrowersyjna, bo w dokumentach nie było żadnego śladu rzeczywistej współpracy, tylko informacja o samej rejestracji. Tym niemniej uznaliśmy, że informacja ta powinna zostać podana, bo Przewoźnik jest osobą publiczną, a w dodatku zamierza ubiegać się o fotel prezesa IPN, po kończącym kadencję Leonie Kieresie. Być może popełniliśmy błąd, choć kierowaliśmy się wyłącznie podstawową zasadą etyki dziennikarskiej, że dziennikarz musi przekazywać wszystkie prawdziwe informacje, niezależnie od konsekwencji (zasada ta jest obca „Gazecie Wyborczej”). Ta informacja była prawdziwa, choć zapis w kartotece był wątły i Przewoźnik bez trudu uzyskał potem oczyszczający wyrok sądu lustracyjnego.
Po naszym artykule „Gazeta Wyborcza” rozpętała swoją klasyczną nagonkę. Poinformowała, że „Rzeczpospolita” zlustrowała Andrzeja Przewoźnika i właśnie przez redakcję „Rzeczpospolitej” stracił on szanse na fotel prezesa IPN. Potem doszły sugestie, że za całą sprawą stoi szef krakowskiego IPN Janusz Kurtyka, który w ten sposób chciał utrącić rywala do prezesury Instytutu. Tezy te powtarzane były w kolejnych tekstach przez wiele miesięcy. Właściwie powtarzane są do dziś. „Gazeta” nie zająknęła się jednak, że Przewoźnik nie mógłby być prezesem IPN niezależnie od tego, czy „Rzeczpospolita” by o tym napisała, czy nie. W ustawie o Instytucie jest bowiem zapis, że każdy, wobec kogo jest nawet cień podejrzenia o przeszłą współpracę czy jeden enigmatyczny zapis rejestracyjny, nie może zostać prezesem. Janusz Kurtyka nie miał oczywiście z naszą publikacją nic wspólnego (cytowanych dokumentów o Przewoźniku nie otrzymaliśmy z krakowskiego IPN). Ale nawet gdyby chciał wyeliminować Przewoźnika, nie musiał nic robić, tylko czekać na moment, gdy Kolegium IPN trafi na dotyczący rywala zapis rejestracyjny.
Właśnie sprawa lustracji to tematyka, przy której propagandowe oblicze dziennika z Czerskiej wychodzi najsilniej. Na temat lustracji bardzo radykalny pogląd ma naczelny Adam Michnik. Choć kilka razy próbował tłumaczyć swój negatywny stosunek wobec zajmowania się SB-eckimi teczkami, nie wyjaśniało to głębokości jego niechęci, która graniczyła z obsesją.
Zawsze bardzo mnie to dziwiło. Bo oczywiście grzebanie w SB-eckich teczkach może budzić kontrowersje. Niby dlaczego osoba postronna ma dziś czytać o chorobach czy kochankach wszystkich tych, którzy w czasach komunizmu byli odważniejsi od innych, bo zdecydowali się na czynną walkę. Tym niemniej tajne dokumenty upadłych reżimów totalitarnych na całym świecie uważane są przez historyków za bardzo cenne źródło i są powszechnie wykorzystywane. Oczywiście w ramach odpowiedniego reżimu archiwalnego i przy zastosowaniu warsztatowej weryfikacji. Teczki dawnej SB to problem trudny, to potencjalna pałka w politycznych wojnach, ale to zarazem problem, z którym demokratyczne państwo może sobie poradzić. W każdym razie na pewno nie jest to problem, zasługujący na aż tak gwałtowane reakcje, jakie cechują Adama Michnika.
Rozumieli to zresztą ideowi pobratymcy Michnika z Unii Wolności, gdy w 1998 roku konstruowali ustawę o IPN. On pozostał jednak zaprzysięgłym wrogiem Instytutu, a wraz z nim – i to jest w tym wszystkim najdziwniejsze – cała redakcja „Gazety Wyborczej”. W sprawach lustracyjnych linia GW była zawsze nieprzejednana i radykalna, a teksty były dalekie od rzetelności, tak jak na pokazanym wyżej przykładzie.
Gdy się nad tym zastanawiałem, nigdy nie chciało mi się wierzyć, że wszyscy dziennikarze zawsze byli tak gwałtownie antylustracyjni, jak ich szef. Zapewne mieli na tę kwestię poglądy zróżnicowane, tak jak i na inne współczesne problemy polityczne. Doszedłem jednak do wniosku, że swoich poglądów nie głosili pewnie dlatego, że nie mogli. I jeśli chcieli nadal pracować w „Gazecie”, musieli popaść w cynizm albo wszystko sobie zracjonalizować i myśleć tak samo jak naczelny.
Jednakowy sposób myślenia i te same poglądy całej redakcji to bardzo ważny aspekt funkcjonowania „Gazety”. Zawsze stanowiło to dla mnie fenomen. Bo to oczywiście cecha, która niewątpliwie pomogła „Gazecie” odnieść rynkowy sukces. Nic tak nie odstręcza czytelników, jak gwałtowane zmiany czy wahania linii programowej. Przekonali się o tym boleśnie szefowie kilku dzienników, które powstały już po „Wyborczej”. W pewnym momencie zacząłem jednak dostrzegać, że to co przez lata była siłą „Wyborczej”, staje się źródłem jej słabości.
W gazecie, w której wszyscy muszą mieć takie same poglądy, zanika wszelka dyskusja. A gdy nie ma dyskusji, cierpi jakość misji opiniotwórczej. W przypadku „Wyborczej” od jakiegoś czasu zacząłem dostrzegać obniżanie się publicystycznego poziomu. „Gazeta”, którą jeszcze w latach 90 stać było na poważne intelektualne debaty, dziś odstaje pod tym względem od innych gazet codziennych. Rzadko też decyduje się na otwarte polemiki z prezentowaną przez siebie linią. Odpowiedzialny za nią Adam Michnik w bieżącym, obfitującym w rocznice roku udzielił tylko dwóch wywiadów i to dla sprzyjających mu redakcji „Przeglądu” i „Przekroju”. Prośby innych, bardziej polemicznie nastawionych tytułów odrzucał. A na ataki prasowe reagował głównie pozwami sądowymi.
Dlaczego tak się dzieje? „Wyborcza” płaci chyba cenę na wieloletnią dominację na rynku. Może się mylę, ale odnoszę wrażenie, że dominacja ta wywoływała zjawisko znane z prasy krajów totalitarnych. Dziennikarze „Wyborczej” wiedzieli, że pracują w najlepszej z wszystkich gazet. Wiedzieli, że grają w AC Milan. Żeby tego nie stracić, byli gotowi przyjąć każdy pogląd, którego wymagali od nich szefowie. Tak jak dziennikarze w czasach PRL, którzy wiedzieli, że by dalej korzystać z przywilejów, muszą uprawiać urzędową propagandę.
Zjawisko to pogłębiał sposób naboru kadr. Praktycznie się nie zdarzało, by w kluczowych działach „Gazety” pracę mógł podjąć dziennikarz z jakimś dorobkiem. Zespół był uzupełniany tylko najzdolniejszymi spośród tych, którzy przeszli szkółkę dziennikarską samej „Wyborczej”. Zresztą „Wyborcza” to redakcja, w której w ciągu ostatnich dwudziestu lat nastąpiły najmniejsze zmiany kadrowe. Dziennikarze innych mediów zdążyli już kilka razy zmienić pracę, w „Wyborczej” pojawiały się ciągle te same nazwiska.
Oczywiście dostrzegałem tematy i teksty, które w „Wyborczej” wywoływały wewnętrzne polemiki. Mogłem je jednak policzyć na palcach. Najbardziej znany to słynny tekst Adama Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza „O prawdę i pojednanie”, z września 1995. Muszę też przyznać, że choć miłość Adama Michnika do funkcjonariuszy PRL była niemal równie gorąca, jak jego antylustracyjna namiętność, w tej sprawie jego redakcyjnych kolegów stać było na nieśmiałe wyrażanie dezaprobaty. Jak choćby wtedy, gdy Michnik w słynnym wspólnym wywiadzie z Czesławem Kiszczakiem w 2001 roku nazwał PRL-owskiego szefa MSW „człowiekiem honoru”. Ale tych wewnętrznych polemik było zdecydowanie za mało. Dlatego na uznanie powinien zasługiwać Rafał Kalukin, który pod koniec ubiegłego roku napisał swój „List do starszych kolegów”, kwestionujący niektóre aksjomaty dotychczasowej linii pisma.
W ciągu ostatnich 20 lat „Gazeta” zrobiła oczywiście bardzo wiele dobrego. Zawsze to dostrzegałem i nadal dostrzegam. Wszystkie akcje społeczne, w rodzaju „Rodzić po ludzku”, dodatki takie jak „Kujon polski”, choć podyktowane względami marketingowymi, miały ogromny wymiar edukacyjny. Nigdy też nie należałem do tych, którzy uznali „Gazetę” za współodpowiedzialną za aferę Rywina w stopniu takim samym, jak „grupa trzymająca władzę”. Przetrzymywanie ujawnienia całej sprawy od lipca do grudnia 2002 było oczywiście dużym błędem, ale moim zdaniem nie jest udowodniona teza komisji śledczej, że zwłoka ta była szantażem, mającym skłonić rząd, by wycofał się z ustawy medialnej. Tym niemniej „Gazeta” zapłaciła za tę aferę dużą cenę. Proporcjonalnie dużą do pozycji na rynku.
W ostatnim wywiadzie dla „Przekroju” Adam Michnik przyznał, że „Gazeta” może się kiedyś przestać ukazywać. Oczywiście nie chcę, by to się spełniło, tym niemniej osłabienie pozycji dziennika z Czerskiej mogłoby mu paradoksalnie na dłuższą metę pomóc. Bo wówczas anegdotyczna amerykańska firma HR podjęłaby się w końcu wyznaczonego zadania, a wszyscy ci, którzy zazdroszczą największemu polskiemu dziennikowi sukcesu prestiżowego i gospodarczego, przestali by powtarzać historie o sekcie.
Inne tematy w dziale Polityka