Wizyta prezydenta Wiktora Juszczenki w Polsce i jego spotkanie z prezydentem Lechem Kaczyńskim przechodzą bez większego echa. Pięć lat prezydentury lidera tzw. pomarańczowego obozu pro-demokratycznego na Ukrainie jest pasmem klęsk i niewykorzystanych szans. Polska, główny promotor Kijowa na arenie międzynarodowej, niewiele zyskała na zwycięstwie Pomarańczowej Rewolucji.
Miało być tak pięknie. Jesienią i zimą 2004 roku na Ukrainie trwał w najlepsze festiwal wolności ukraińskiego społeczeństwa. Mimo ewidentnych prób fałszerstw wyborczych, udało się w końcu doprowadzić do spełniającej demokratyczne standardy dogrywki pomiędzy kandydatem obozu dotychczasowej władzy - Wiktorem Janukowyczem, a Wiktorem Juszczenką - przywódcą opozycji. Aktywna rola Polski w promowaniu demokracji i wyniesieniu cieszących się poparciem większości "pomarańczowych" została dostrzeżona i zapamiętana w Brukseli oraz w Moskwie.
Na początku 2005 roku wydawało się, że Ukraina wreszcie "obudziła się" z postsowieckiego letargu, w którym tkwiła rządzona przez skorumpowaną i zoligarchizowaną klasę polityczną. Obóz demokratyczny, reprezentowany przez duet Juszczenko-Julia Tymoszenko miał w ręku wiele atutów, a przede wszystkim duże poparcie społeczne. Patrząc z perspektywy prawie pięciu lat, wszystko to zostało zaprzepaszczone. Zamiast reformować kraj i realizować obietnice wyborcze, pomarańczowi zaczęli walczyć między sobą. Odżyły stare spory, odkopano schowane w 2004 roku topory wojenne.
Kadencja prezydenta Juszczenki to okres nieustannego zamieszania na scenie politycznej. Dominowała walka, kłótnie i kompromitujące działania. Nie było żadnych świętości, a dla doraźnych interesów politycznych Juszczenko i Tymoszenko zdolni byli dogadać się ze swoim oponentem z czasów Majdanu - Wiktorem Janukowyczem. Stojące za dwójką pomarańczowych liderów oligarchowie wspierali wzajemną walkę na wyniszczenie, a poszczególne instytucje państwowe stawały się folwarkami prezydenta bądź premier Tymoszenko.
Dla Polaków, a tym bardziej dla państw Europy Zachodniej, wewnętrzna sytuacja panująca na Ukrainie była trudna do zrozumienia. Polskie wysiłki zmierzające do otwierania Ukrainie drzwi w Brukseli, próby wprowadzenia Kijowa na ścieżkę prowadzącą (nawet jeśli okrężną drogą) do Unii Europejskiej i NATO, spełzły na niczym. Od zwycięstwa Juszczenki Ukraina zmarnotrawiła ogromny kapitał polityczny oraz sympatię w wielu europejskich stolicach. Z czasem zaczęto traktować Ukrainę jako kraj niepoważny, który nie umie poradzić sobie sam ze sobą.
Ukraina nie mogła pozwolić sobie na takie zachowanie. Tym bardziej, że Wielki Brat w Moskwie robił wszystko, aby obraz kompromitacji władz ukraińskich skutecznie dotarł do głównych rozgrywających w Europie - Niemców czy Francuzów. Mając tak surowego cenzora jak Rosja, żywotnie zainteresowanego w obróceniu w pył prozachodnich aspiracji obozu pomarańczowego, Ukraina nie była dostatecznie zmobilizowana i ułatwiała Rosji sytuację. Kreml miał jeszcze dodatkową motywację w postaci poczucia zagrożenia "kolorowymi rewolucjami". Na szczęście dla ekipy Putina, rewolucja ukraińska szybko przekształciła się w kabaret.
Dziś, pięć lat po tryumfie Juszczenki, mało kto jest w stanie stwierdzić, czy Kijów chce iść w kierunku zachodnim, czy nie? Czy dalekosiężnym celem ukraińskiej dyplomacji jest akcesja do UE i NATO, czy trzymanie się od tych organizacji z daleka? Juszczenko jest absolutnie skompromitowany jako polityk, a poparcie dla niego waha się w zakresie błędu statystycznego. Julia Tymoszenko jest żądna władzy i nie unika populistycznych gestów, ale nikt tak naprawdę nie wie, jak widzi geopolityczne usytuowanie Ukrainy. W wypadku jej zwycięstwa w wyborach prezydenckich czeka nas prawdziwa zagadka. Wiktor Janukowycz gwarantuje status quo, czyli ani za bardzo na Zachód, ani za bardzo na Wschód.
W Polsce silnie zakorzenione jest przekonanie, że w naszej racji stanu jest wyrwanie Ukrainy z orbity wpływów Rosji. Związanie z Ukrainą ma gwarantować osłabienie tradycyjnego przeciwnika, a także wzmacnia naszą pozycję w regionie i zapewnia bezpieczeństwo. Stąd politycy różnych opcji, którzy znajdowali się przy władzy w Warszawie, prowadzili dość aktywną politykę proukraińską, mającą na celu przybliżenie Ukrainy do szeroko rozumianego Zachodu.
Obserwując ostatnią pięciolatkę, czyli teoretycznie okres, w którym powinniśmy odnieść wielkie sukcesy w naszej polityce wobec Ukrainy, należy stwierdzić, że nie posunęliśmy się więcej niż o pół kroku w dobrym kierunku. Wewnętrzne kłopoty Ukrainy nie pozwoliły na postęp w żadnej istotnej sprawie, a szczyt NATO w Bukareszcie w 2008 roku potwierdził stan rzeczy - Ukrainie daleko do naszych standardów i wartości. A może właściwiej byłoby napisać, że politykom ukraińskim jest do nich daleko; społeczeństwo ponownie straciło chęć udziału w życiu politycznym i większy wpływ na bieg wydarzeń. Zawód spowodowany klęską pomarańczowych wpłynął zdecydowanie negatywnie na dużą część Ukraińców.
Zostawiając nieco na boku wewnętrzne problemy Ukrainy, spójrzmy na działania Polski podejmowane za prezydentury Wiktora Juszczenki. Polskie wsparcie dla Kijowa było od początku bardzo duże. Wspólny entuzjazm zdawał się kruszyć zachodnioeuropejską skałę sceptyków wobec przyszłego udziału Ukrainy we wspólnocie europejskiej. W miarę postępów degrengolady politycznej w Kijowie nasze działania były coraz słabsze i mniej skuteczne.
Stosunki polsko-ukraińskie, wbrew pozorom, dalekie są od bardzo dobrych. Wiele wydarzeń historycznych pozostaje powodem niezgody obu narodów, a niektóre wywołują żywy sprzeciw i oburzenie. Przyjęta przez władze Polski i Ukrainy taktyka przemilczenia trudnych chwil we wspólnej przeszłości nie przynosi spodziewanych rezultatów. Jak w każdej sytuacji, trudno na kłamstwach, półprawdach i przymuszonej historycznej amnezji zbudować trwałe, zdrowe i silne wzajemne relacje. Nie dość, że jest to kontrproduktywne, to jeszcze daje innym państwom do ręki jak najbardziej uzasadnione argumenty o hipokryzji i braku konsekwencji zachowań Warszawy.
Z geopolitycznego punktu widzenia, po pięciu latach Juszczenki u władzy, Polska i Ukraina zbliżyły się do siebie w stopniu minimalnym. Co więcej, zbliżenie to jest odwracalne. Powrót Ukrainy do stanu sprzed wyborów w 2004 roku jest oczywiście bardzo mało prawdopodobny, jednak nowy prezydent najpewniej skończy nawet z retoryczną bliskością polsko-ukraińskich stosunków. O członkostwie w UE czy NATO Kijów może na długo (może na zawsze) zapomnieć.
Niepodległa Ukraina w sierpniu obchodziła swoją "osiemnastkę". Powszechnie uważa się, że przekroczenie tej bariery wieku oznacza pełnoletność i konieczność samodzielnego zadbania o swoje losy. Dla Ukrainy nie ma tu wyjątku. Nadszedł najwyższy czas, aby Kijów jednoznacznie określił swoje cele w polityce zagranicznej i wyjawił, jak zamierza je realizować.
Polska, jeśli nadal będzie uważać, że silniejsze związki z Ukrainą są dla niej kluczowe, powinna utrzymywać intensywne kontakty ze wszystkimi siłami politycznymi na Ukrainie i promować kierunek europejski. Nie jesteśmy w stanie narzucić Ukraińcom naszego punktu widzenia i nie powinniśmy próbować tego robić. Musimy natomiast zrobić wszystko, aby - niezależnie do wyboru Kijowa - utrzymywać z Ukrainą jak najlepsze stosunki. Do tej pory stawialiśmy wyraźnie na jeden obóz, czy nawet jednego polityka. Czas porzucić to nierozsądne zachowanie, gdyż może nas ono doprowadzić do jednego - obudzenia się z ręką... wiadomo gdzie.
Piotr Wołejko
Więcej tekstów oraz autorów na portalu Polityka Globalna:
Inne tematy w dziale Polityka