Zbliżające się obchody siedemdziesiątej rocznicy wybuchu II wojny światowej, organizowane przez Polskę na Westerplatte, nie okazały się wystarczającą okazją do odwiedzenia naszego kraju przez żadnego istotnego członka administracji Baracka Obamy.
Obecność Angeli Merkel, Władimira Putina oraz licznego grona przywódców i decydentów z regionu i nie tylko, nie jest wystarczającym argumentem do oddelegowania choćby na kilka godzin Joe Bidena, Hillary Clinton czy jednego z wielu wicesekretarzy stanu, obrony bądź urzędników Białego Domu. Zamiast nawet niższego rangą decydenta, w Polsce pojawi się były sekretarz obrony William Perry, który ostatni urząd pełnił dwanaście lat temu.
Fala oburzenia na Waszyngton, który lekceważy ważną z polskiego i europejskiego punktu widzenia rocznicę przelewa się przez nasze media. Niektórzy politycy i komentatorzy walą bez pardonu w rząd, jakby to od Donalda Tuska czy Radosława Sikorskiego zależało, kogo Obama wyśle na Westerplatte. Tymczasem, lekcja jaką dają nam Amerykanie jest warta odrobienia.
Zacznijmy od tego, że niska ranga delegacji amerykańskiej jest błędem. Nawet jeśli priorytety Obamy (o czym później) są inne, zdrowy rozsądek nakazuje zachowywać się z klasą. Tak, jak nie przychodzi się na eleganckie przyjęcie w ortalionowym dresie, tak nie lekceważy się okazji do: po pierwsze, okazania szacunku przyjaciołom i sojusznikom; po drugie, spotkania się z ważnymi politykami z wielu państw. Jest też kwestia prestiżu, który w kontraście z obecnością Władimira Putina drastycznie blednie.
Stany Zjednoczone same sobie szkodzą, głównie w płaszczyźnie wizerunkowej. Nawet jeśli jest to realizacja przemyślanej polityki zagranicznej, w której nie tylko nasz region, ale i Europa jako całość odgrywają rolę drugorzędną, nie okazuje się tego w tak widoczny sposób. Stawianie na Azję i Afrykę nie implikuje konieczności lekceważenia Europy.
Nie wierzę bowiem, że Amerykanom "jakoś tak wyszło". Wszystko było zaplanowane. Tym bardziej na szczytach polskich władz powinna zapalić się czerwona lampka. Otóż nasz ukochany sojusznik, któremu gotowi byliśmy uchylić nieba, a czasem nawet nie patrzeć na wazelinę... najwyraźniej się od nas odwraca.
Murem staliśmy za Stanami Zjednoczonymi, wspierając je nawet mimo opozycji wielu państw unijnych. Nie wyznawaliśmy antyamerykanizmu, wręcz przeciwnie, często byliśmy aż nadto proamerykańscy. Polscy żołnierze uczestniczyli w misji irackiej, nadal uczestniczą w misji afgańskiej. Wybraliśmy amerykańskie samoloty wielozadaniowe, a także zgodziliśmy się (będąc pod wrażeniem zgniecenia Gruzji przez Rosję) na instalację na naszym terytorium elementów amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej. Ponosiliśmy dyplomatyczne koszty stania u boku Ameryki, nie chcąc wiele w zamian. Za rzekomo przychylnej nam administracji Busha nie potrafiliśmy ugrać żadnych znaczących ani symbolicznych nawet ustępstw.
Nowa, demokratyczna administracja nie jest nam przychylna nawet w sferze retorycznej. Nasz region jest pewnie w trzeciej bądź czwartej dziesiątce priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej. Genetyczny sprzeciw Demokratów wobec projektu tarczy antyrakietowej pozwala Obamie wycofać się z tej inicjatywy, próbując zyskać w zamian cokolwiek od Rosji. Tym samym Polacy i Czesi, którzy także zgodzili się na udostępnienie swojego terytorium na amerykańskie instalacje, zostali wystawieni do wiatru.
Pytanie, czy możliwa była rezygnacja z tarczy w Polsce i Czechach bez zostawiania tych państw na lodzie? Czy można było dać im coś na osłodę? Poza pięknymi słowami, niewiele. Zwrot w kierunku przyszłości, tj. Azji skupia większą część uwagi administracji Baracka Obamy. Zwiększa się także zaangażowanie Waszyngtonu w Afryce, Hillary Clinton urządziła sobie prawdziwe tournee po tym kontynencie. Wcześniej, na podobną wyprawę, udała się do Azji. Rozumiejąc konieczność zmiany kierunku polityki i odrabiania strat wobec innych państw (głównie Chin), należy poddać w wątpliwość słuszność zepchnięcia Europy na margines amerykańskiej polityki.
O ile w przyszłości rola Azji znacznie wzrośnie, Europa jest potężna tu i teraz. Tymczasem, Obama zrezygnował z niej dość szybko. Czy jest to efekt trudności w dogadaniu się podczas szczytów G-20, podczas których nie udało się uzgodnić wspólnego planu walki z kryzysem finansowym? A może Obamę irytują europejscy sojusznicy, którzy nie są chętni wysyłać większej ilości żołnierzy do Afganistanu?
Z Europejczykami trudno się dogadać, kluczowe państwa chcą, aby to z nimi uzgadniano najważniejsze decyzje, spychając na margines Unię Europejską. Jednak jeszcze w trakcie kampanii wyborczej w Stanach zwracano uwagę, że entuzjazm do Obamy w Europie, w szczególności wśród przywódców europejskich, szybko zniknie. Poza sprzedawaniem uśmiechów, Obama stawia także konkretne żądania. Żądania, których Europejczycy nie chcą/nie mogą spełnić.
Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, amerykanista, postawił też tezę, wedle której i tak trudne stosunki Polski i regionu z nową administracją utrudnił jeszcze bardziej niedawny list byłych przywódców i decydentów z Europy Środkowo-Wschodniej. Według Kostrzewy-Zorbasa, list został wykorzystany do wewnętrznych gierek w Stanach i wymachiwali nim konserwatyści z epoki Busha. Nie zrobiło nam to dobrej reklamy, a niektórzy wysoko postawieni politycy i dyplomaci zirytowali się treścią dokumentu i jego pouczającym tonem. Sądzę, że rola listu została wyolbrzymiona i nie odegrał on większej niż minimalna roli. Pomysł Obamy na nową politykę zagraniczną nie obejmuje Polski ani naszego regionu. Liczą się przede wszystkim Chiny i Azja, Rosja, Iran, Izrael i Palestyna, Afganistan i Pakistan.
Programowo jesteśmy zepchnięci na bardzo daleki plan. Musimy wyciągnąć wnioski z takiej sytuacji i również zmodyfikować naszą politykę. Stoimy jednak przed klasycznym dylematem: stać u boku Waszyngtonu, nawet jeśli czujemy się pomijani i niedopieszczeni albo zdystansować się od Ameryki i... Właśnie, co?
Uznawane przez Polskę za strategiczne, partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi jest określane mianem fundamentu polskiego bezpieczeństwa. Po to wstępowaliśmy do NATO i staliśmy u boku Ameryki w Iraku czy Afganistanie. Europa bezpieczeństwa w rozumieniu militarnym nam nie zapewni. Jak ujął to na łamachNewsweeka filozof Marcin Król: "Europa nie jest w stanie wojny ani nawet nie uwzględnia wojny w swojej polityce zagranicznej (...) Europa nie chce wojny, lecz pokoju, co wyszło na jaw rok temu w trakcie konfliktu gruzińskiego." Pytanie, czy powinniśmy aż tak bardzo obawiać się o bezpieczeństwo. Więcej, czy nawet wybierając opcję amerykańską, możemy naprawdę liczyć na to, że Ameryka zagrozi użyciem lub użyje swoich sił do obrony naszego terytorium?
Wielu Polaków nie chce poznać odpowiedzi na tak postawione pytanie. Czas najwyższy na szczerą odpowiedź. Odpowiedź, która może zburzyć nasz system myślenia. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu podobne obawy miały kraje bałtyckie. Niemieckie gazety przeprowadziły odpowiednie sondaże i wyszło z nich, że nie ma co umierać za Tallin, Rygę czy Wilno. Oczywiście atak na te kraje, czy też na Polskę, to w dniu dzisiejszym abstrakcja. Jednak w przyszłości, nie można takiej ewentualności wykluczyć.
Wracając do punktu wyjścia, czyli obchodów na Westerplatte, nasze władze nie powinny komentować rangi amerykańskiej delegacji. Świadczy ona o tych, którzy ją wysyłają. Niestety, świadczy ona także o aktualnej randze kraju (i szerzej, regionu), do którego delegacja została wysłana. Warto zacząć myśleć o tym, jak powinna wyglądać nasza polityka zagraniczna. Chyba, że potrzeba nam więcej sygnałów zza oceanu.
Piotr Wołejko
Polecam lekturę tekstu "A slap in the Face to Poland" (Policzek dla Polski) autorstwa Theodora Bromunda z Heritage Foundation.
Więcej tekstów oraz autorów na portalu Polityka Globalna:
Inne tematy w dziale Polityka