Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma” – tak w dawnej Polsce, to znaczy – w koszmarnych czasach I Rzeczypospolitej – komentowano militarne i wszelkie inne przechwałki. Najwyraźniej anonimowego autora tego powiedzonka musiały wspierać proroctwa, bo czyż nie pasuje ono idealnie do obecnej fazy wojny, jaka Stany Zjednoczone i ich wasale, prowadzą z Rosją na Ukrainie do ostatniego Ukraińca?
Już wspominałem, że po spektakularnych porażce Ameryki w Afganistanie, Amerykanie skapowali, że lepiej, a przede wszystkim taniej, jest prowadzić wojny per procura. Kiedy sami prowadzili operację pokojową i misję stabilizacyjną w Iraku i Afganistanie, wydawali na to 300 mln dolarów dziennie, a poza tym musieli chować zabitych, opatrywać im rany i tak dalej – podczas gdy na Ukrainie wydają pięciokrotnie mniej, a żaden Amerykanin nie ginie, ani pociski nie urywają mu rąk czy nóg, więc czegóż chcieć więcej? Trzeba tylko znaleźć jakiegoś samobójcę albo łajdaka, wsadzić go na najwyższe stanowisko w państwie, a potem namówić, żeby wkręcił swój kraj w maszynkę do mięsa – i sprawa załatwiona. Tak właśnie stało się na Ukrainie, która – chociaż walczy o demokrację i „wartości” – tak naprawdę jest oligarchią oligarchów, z których jeden, z pierwszorzędnymi korzeniami, nazwiskiem Igor Kołomojski – wystrugał z banana na tamtejszego prezydenta żydowskiego komika, co to grywał fujarą na pianinie i robił różne inne śmieszne rzeczy.
Właśnie kogoś takiego Amerykanie tam potrzebowali i w ten sposób Wołodymir Zełeński – bo o nim przecież mówimy – został najukochańszą duszeńką świata i natchnieniem narodów – ale nie od razu, tylko dopiero wtedy, gdy po zerwaniu przezeń porozumień mińskich, zimny ruski czekista Putin zdenerwował się i uderzył – jak się okazało- nadziewając się na minę, którą Amerykanie w tak zwanym międzyczasie tam sprokurowali nie tylko w postaci 12 tajnych baz CIA, ale również – w uzbrojeniu Ukrainy po zęby i wyszkoleniu tamtejszego wojska. Toteż już po paru miesiącach okazało się, że żadnego „Blitzkriegu” nie będzie, a konflikt zaczął przechodzić w stan chroniczny, co stopniowo znużyło wszystkich obserwatorów, z USA włącznie. Dzisiejszy świat bowiem, wytresowany przez telewizję, nie jest w stanie skupić na niczym uwagi dłużej, niż przez tydzień, a najwyżej miesiąc. Jeśli coś się przeciąga poza tę granicę, przestaje być interesujące, bo telewizja i politycy muszą zabawiać gawiedź coraz to nowymi sztuczkami.
I kiedy wydawało się, że wojna na Ukrainie zakończy się – podobnie jak inne chroniczne konflikty – z powodu braku zainteresowania – prezydent Zełeński, któremu na dodatek w maju skończyła się kadencja i nie bardzo wiadomo, na jakiej zasadzie nadal zajmuje stanowisko prezydenta, zaczął się obawiać, że jakaś Schwein w końcu postawi pytanie, kto wkręcił Ukrainę w maszynkę do mięsa i po co – a nieubłagany palec wskaże na niego.
W odróżnieniu bowiem od Polski, gdzie nasze safandulstwo jest najlepszą tarczą dla rozmaitych łajdaków, na Ukrainie może być inaczej i tamtejsze rezuny mogą takiego winowajcę zwyczajnie zariezać. Toteż wykombinował sobie, że do wojny wprowadzi urozmaicenie i zamiast uporczywej obrony przejdzie do ataku na Łuku Kurskim i w ten sposób przywróci zainteresowanie świata dla Świętej Sprawy. Owszem, wywołał radość w pewnych niemieckich środowiskach, które dały wyraz ukontentowaniu, że niemieckie czołgi znowu idą na Kursk – ale „New York Times” twierdzi, że ukraińskie uderzenie na terytorium Rosji z rejonie Kurska było z jego strony samowolką i Amerykańscy generałowie nic o tym nie wiedzieli. Nie bardzo w to wierzę, bo wiele wskazuje na to, iż operacja kurska była możliwa dzięki Aleksandrowi Łukaszence, który cofnął białoruskie wojska znad granicy z Ukrainą, co umożliwiło Ukraińcom przerzucenie tamtejszych szturmowych jednostek na granicę z Rosją, bronioną przez wojska ostatniego rzutu. Co Pentagon albo Departament Stanu za to Łukaszence obiecał – tego na razie nie wiemy – ale nie można wykluczyć, że pani Swietłana Cichanouska mogła zostać po cichu skreślona z listy jasnych idoli.
Tedy od ponad tygodnia Ukraińcy podbijają Rosję i udało im się zająć obszar 1000 km kwadratowych, a więc mniej więcej dwa razy tyle, ile liczy sobie obszar Warszawy. Co dalej – tego nikt nie wie – a tymczasem ruscy szachiści, jak-gdyby-nigdy-nic, nacierają w rejonie Pokrowska, bo w razie opanowania tej miejscowości mogą zmusić Ukraińców do wycofania się i w ten sposób opanują cały obwód doniecki. Tymczasem słychać, że lawirant-Łukaszenka, znowu przysuwa swoje wojska nad granicę z Ukrainą. Co będzie, gdy zimny ruski czekista Putin przekona go, by Rosjanie uderzyli z Białorusi na Kijów? Na razie nikt o tym nie myśli, bo w niezależnych mediach głównego nurtu wszyscy się ukraińską ofensywą masturbują, tak samo zresztą, jak tą poprzednią, która spaliła na panewce. Niezależni dziennikarze mało nie zniosą jaja z radości, że „Putin został ośmieszony” – ale to nic, bo dziennikarze, to tylko dziennikarze.
Gorzej, że te opinie powtarzają generałowie naszej niezwyciężonej armii, a to nieomylny znak, że powinno ich wszystkich jak najszybciej przebadać konsylium weterynaryjne. Dlaczego weterynaryjne? Dlatego, że wścieklizna jest chorobą odzwierzęcą, podobnie jak gorączka Zachodniego Nilu, dziesiątkująca warszawskie wrony, gawrony, kawki i sroki, które też potrafią urządzić niezły klangor.
Ale nie tylko na Ukrainie może nabrać aktualności porzekadło o Kozaku i Tatarzynie. Jak już sygnalizowałem, Donald Tusk tak się zagalopował w tak zwanych „rozliczeniach”, że ostatnio podniósł rękę na bezpieczniaków, którzy w rozmaitych związkach sportowych urządzili sobie żerowisko jeszcze za pierwszej komuny i trzymają je do dzisiaj. Co prawda, tym razem nie wystąpił osobiście, tylko wypuścił pana ministra Nitrasa, tego samego, co to kiedyś na opustoszałej sali plenarnej Sejmu przeglądał pozostawione tam przez posłanki damskie torebki. Pan Niftras, jak to narwaniec, zażądał o szefa PKOl, pana Radosława Piesiewicza, wyspowiadania się przed nim z noclegów w paryskich hotelach i w ogóle – ujawnienia, ile dostali szmalu i gdzie go schowali. W odpowiedzi pan Piesiewicz pokazał mu „gest Kozakiewicza” i wprawdzie nie zapytał, od kiedy ma te objawy, ale wyjaśnił, że żadnych wyjaśnień mu nie udzieli.
W tej sytuacji może powtórzyć się sytuacja z roku 2008, kiedy to Donald Tusk też nastąpił bezpieczniakom na odciski, a ci w rewanżu rozpętali mu aferę hazardową, w której poległ świetnie zapowiadający się mąż stanu pan Zbigniew Chlebowski („walczę Rysiu!”) i inni, a piorun mało nie trafił samego premiera Tuska. Najwyraźniej musiał o tym doświadczeniu zapomnieć, ale bezpieczniacy mogą mu pamięć odświeżyć, przypominając, skąd wyrastają mu nogi.
Stanisław Michalkiewicz
Inne tematy w dziale Technologie