W czasie weekendu Amerykanie na spółkę z Australijczykami zbombardowali pozycje armii syryjskiej na wzgórzach w okolicach lotniska w Dajr az-Zaur. Zabili 80 żołnierzy syryjskich, doprowadzili do ustąpienia z zajmowanych przez armię pozycji i przejęcia ich przez ISIS. To nie jest mało znaczące zdarzenie. Dotychczas, w takich "przypadkowych" atakach ginęło co najwyżej kilka osób. Tym razem było to atak na dużą skalę.
Nikt oczywiście nie wierzy w oficjalną deklarację o "pomyłce". Syryjskie wojska zajmują te pozycje od wielu tygodni, z satelitów i z dronów można czytać smsy na ekranach telefonów, więc takie "pomyłki" popełnia się wyłącznie jak ma się w tym jakiś cel.
Pierwszym z nich może być wsparcie ISIS, którego upadek jest zdecydowanie nie na rękę Amerykanom widzącym w tej organizacji terrorystycznej bardzo wygodne narzędzie utrzymywania chaosu w regionie.
Drugim może być próba sprowokowania Rosjan do działań bezpośrednio przeciwko jednostkom USA, co mogłoby stanowić casus belli. A Amerykanom bardzo przydałaby się wojna na większą skalę, której rozpętanie można byłoby zwalić na Rosjan. Pozwoliłoby zapewne to na doprowadzenie do dość pewnego zwycięstwa Hillary Clinton.
Inne tematy w dziale Polityka