Znalazłem jedno z pierwszych opowiadań SF, jakie kiedykolwiek napisałem. Było opublikowane, jak się okazuje, w jakimś zbiorze opowiadań i występuję tam w całkiem niezłym towarzystwie - Wybór Maćka Parowskiego, jedno z opowiadań napisał Oramus... BLISKIE SPOTKANIE OPOWIADANIA FANTASTYCZNE - Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1986...
30 lat, a opowiadanie powstało co najmniej 5 lat wcześniej... Zbioru nie miałem nigdy w ręku, bo jak się ukazał, to mieszkałem daleko od Polski.
Eh!
Z tym opowiadaniem łączy się miła dla mnie historia, bo okazało się, że mój wspólnik w firmie, którą kiedyś założyłem po wielu latach po jego przeczytaniu je pamiętał, choć nie wiedział, że to ja je napisałem. Dowiedział się, gdy mu to opowiadanie opowiedziałem, dodając, że nie mam niestety jego kopii.
A teraz ją znalazłem. Niech żyje Internet!
===================================================================================
Koła na piasku - Adam Pietrasiewicz
Lecieliśmy Bóg wie jak długo, gdy wreszcie komandor przez system łączności wewnętrznej zarządził przygotowanie do trzeciego etapu. Podchodziliśmy po prostu do lądowania.Najpierw wystartowały trzy rakiety eksploracyjne. Każda wielkości małej planetoidy. Cel ich podróży: zbadanie i ewentualna wstępna eksploracja niewielkiej planety jednej z gwiazd bardzo odległego układu, którego nazwa po tylu latach wyleciała mi z pamięci. Dziś, gdy nawiązano setki kontaktów z pozaziemskimi intelektami, do nazw gwiazd nie przywiązuje się takiej wagi, jak wówczas. Poza tym mam obecnie dziewięćdziesiąt osiem lat i pamięć mi nieco szwankuje. Byłem wtedy młodym operatorem wozu badawczego o nazwie X32-21 i coś tam jeszcze; miałem dwadzieścia lat i wiele zapału. Gdy komandor wydał rozkaz, serce żwawiej zabiło mi w piersi, a po plecach przebiegły lekkie dreszcze. Nareszcie! Nareszcie spełni się wielkie marzenie mojego dzieciństwa i stanę na nieznanej planecie.
Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Kosmoloty wyhamowano, wprowadzono je na orbitę stacjonarną i zaczął się zwyczajny w takich momentach bałagan. Najpierw wyszło na jaw, iż nie wiadomo właściwie, kto ma pierwszy lądować. Każdy z komendantów uważał, że to on — on i nikt inny. Na Ziemi nie przygotowano szczegółowego scenariusza, pozostawiając sprawy finału w gestii komandora. Ten wahał się bardzo długo. Wreszcie zdecydował, że najpierw wyląduje rakieta zwiadowcza z jednym wozem badawczym i jednym operatorem. Spowodowało to jeszcze większe zamieszanie; każdy z operatorów chciał być właśnie tym pierwszym, a było nas dwustu kilkunastu. No i wypadło na mnie! Złośliwi twierdzili, że to ze względu na córkę komendanta, która podkochiwała się we mnie. Była to ohydna potwarz.
Zostałem wyznaczony, bo byłem najlepszy. Dla mnie nie ulegało to wątpliwości. Ludzie są zawistni. Wylądowałem bez kłopotów. Rakieta była niewielka, na pokładzie znajdowały się tylko dwie koje i magazyn z wozem badawczym. Ten wóz był właśnie przyczyną wszystkich następnych problemów.
Po wylądowaniu przeszedłem do ładowni, by bezpiecznie ukryty w hermetycznej kabi nie wozu wyjechać na otwartą przestrzeń, gdy okazało się, że pojazd, który mi dano, był nie tym, który potrafię obsługiwać. No, wiecie sami, ta cholerna specjalizacja. Podejrzewałem, że to sprawka moich niezrównanych kolegów, którzy w ten sposób chcieli się na mnie odegrać. Nie poddałem się jednak. Wsiadłem do nie znanego mi wozu i postanowiłem wyjechać. Nie ukrywam, nie było to łatwe. Po pierwsze domyślałem się tylko, jak uruchamiać pojazd tego typu. Postanowiłem działać metodą prób i błędów, naciskając po kolei wszystkie guziki w zasięgu ręki. Tak jak było do przewidzenia, po uruchomieniu radaru, magnetofonu, świdra oraz automatycznej gaśnicy, która oblała mnie od stóp do głów obrzydliwą mazią, udało mi się sprawić, że silnik w końcu zaskoczył. Nacisnąłem na wszelki wypadek jeszcze kilka innych guzików i ruszyłem.
Planeta była pustynna. Na ekranie szczęśliwie działającego monitora kontrolnego aż po horyzont rozciągało się morze piasku. Przystąpiłem do wykonywania zadania. Najpierw spróbowałem poszukać analizatorów atmosfery. Nie wyszło, więc odłożywszy poszukiwania na później, zleciłem automatom pobieranie próbek gleby, bo to akurat robiło się tak samo, jak w moim wozie. I wtedy nieoczekiwanie przeleciała nad moją głową i wylądowała nie opodal jakaś mała rakietka. Mówiłem już, że wygląd nie musiał o niczym świadczyć, bo modeli zabrano na wyprawę tysiące. Wcale się więc nie zdziwiłem, że przypominała nieco chochlę do zupy.
Widać znowu jakiś nowy model — pomyślałem — ale przecież to ja sam miałem prowadzić wstępne badania. Pewnie coś się tam w górze pozmieniało. Ale nic to, i tak byłem pierwszy. W dolnej części chochli otworzył się właz. Coś tam huknęło, zadymiło i ukazał się wóz badawczy, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Pamiętam, co przyszło mi wtedy do głowy. Zgubi nas ta specjalizacja — pomyślałem. Rozległo się jakieś brzęczenie. No tak, nie założyłem słuchawek. Nasunąłem hełmofon na głowę i usłyszałem kaskadę nieartykułowanych dźwięków, szumów i szmerów. Widać nie nastroiłem radia. Znów wziąłem się do manipulacji guzikami i przyciskami, by wreszcie po przekręceniu gałki z literą „T” usłyszeć:
— To łobuzy! Podmienili... ej, ty tam, skąd się tu wziąłeś?
To pytanie skierowano chyba do mnie. Odpowiedziałem więc grzecznie:
— Niech cię cholera weźmie. To ja powinienem zapytać, skąd ty się tutaj wziąłeś!
— Dobra, nieważne, widać uznali, że we dwóch będzie nam raźniej. Ale te łobuzy podmieniły mi pojazd. W ogóle nie wiem, jak się tym posługiwać.
— Ze mną to samo, może to jakiś spisek — odpowiedziałem uradowany, że nie tylko ja
mam problemy.
— E tam, zaraz spisek, zazdroszczą, po prostu.
— To co robimy?
— To, co mieliśmy robić. Badamy.
Zabraliśmy się do roboty. Dialog nam się urwał na dłuższą chwilę. Znalazłem wreszcie analizator atmosfery — CO2 , N, H i coś jeszcze, coś nieznanego, co nie miało znaczenia, bo oddychać tym i tak nie było można. Nagle usłyszałem jego głos:
— Masz analizę atmosfery?
— Mam.
— To mi przekaż, bo ja się w tym nie mogę połapać.
Przekazałem mu wszystko, jak najdokładniej umiałem. Chwilę rejestrował te dane, a potem znów usłyszałem w słuchawkach jego głos:
— No to co, wychodzimy?
— Bez skafandrów? — zapytałem zdziwiony.
— Jak chcesz.
— Ty chyba chory jesteś, ja bez skafandra nie wychodzę, życie mi miłe.
— Jak chcesz.
Nasunąłem hełm, wyłączyłem obieg tlenu w kabinie i otworzyłem właz. Po chwili stałem na rozgrzanym piasku planety. Tamten też otworzył właz. Przez otwór wypełzła obła, galaretowata masa z tysiącem macek. Stoczyła się na piasek i znieruchomiała. Staliśmy tak naprzeciwko siebie dobre kilka minut. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Gdy wreszcie pojąłem, zaschło mi w gardle i zbaraniałem. Powoli jednak w mojej głowie odblokowały się jakieś zastawki i wprawną ręką na piasku zacząłem rysować trójkąt i przylegające do niego kwadraty. Tego uczono nas w szkole. Od tego miał się rozpoczynać kontakt z obcą cywilizacją.
Odsunąłem się, wskoczyłem do pojazdu i odjechałem kilka metrów. Tamten wsiadł do swojego i podjechał zobaczyć, co ja narysowałem. Medytował nad tym okropnie długo, aż wreszcie wysiadł i też coś narysował. Z kolei ja obejrzałem jego dzieło, ale nie mogłem się z paru nieregularnych rzędów kresek niczego domyślić.
Nieco niepewnie zapytałem przez radio:
— Ej, ty, co to ma znaczyć? Co narysowałeś?
Chwilę milczał.
— A to, co ty narysowałeś, to co to było? — odpowiedział pytaniem.
Postanowiłem być szczery.
— A bo ja wiem. Tak nam kazali rysować przy spotkaniu obcej cywilizacji.
— Ja tak samo. Mnie też uczyli... Ale już nie pamiętam, o co w tych rysunkach chodziło.
— A jak my właściwie rozmawiamy?
— Musieliśmy włączyć translatory.
Rozmawialibyśmy tak pewnie jeszcze dość długo, gdyby nagle nie zabrzmiał w moich słuchawkach sygnał alarmu. Komendant nakazywał natychmiastowy powrót do bazy. Natrafiono na ekspedycję kosmiczną obcej cywilizacji.
Tamten też otrzymał taki rozkaz. Ale nie polecieliśmy od razu. Musieliśmy przecież dojść do tego, co oznaczają rysunki, które narysowaliśmy na piasku.
Inne tematy w dziale Rozmaitości