Defetystów należy, oczywiście po uczciwym procesie, rozstrzelać!
Autor nieznany. Ale ma rację.
Są pewne rzeczy, które są oczywiste i nie podlegające dyskusji. Są inne, co do których można dyskutować do woli pamiętając jedynie o dogmatach, o których się nie dyskutuje. I są takie chwile gdy trzeba się jakoś określić.
Dogmat.
Przeciętny Polak instynktownie wie, że Rosjanin to wróg. Nie potrzeba nikogo do tego przekonywać. Ta wiedza nie przeszkadza handlować z Ruskiem, i gdy parę lat temu kupowaliśmy od Ruskiego jakieś lornetki czy inne zegarki z rozłożonego na ziemi koca to nad wrogością przeważało uczucie wyższości. Rusek był biedny i dawało nam to jakąś satysfakcję. Wiemy, że Rusek to nasz wróg, choć najczęściej jest to pewien nieokreślony Rusek, bo jak spotkamy takiego prawdziwego, z krwi i kości, to się nagle okazuje, że to zupełnie równy gość.
Ale dogmatem jest, że Rusek to wróg i jest to dobry stereotyp na którym można budować swoje rozumienie stosunków międzynarodowych. Jak nam to wciąż pokazuje historia, Rosja przyjacielem Polski nie jest i nigdy nie była, i nie ma żadnego powodu, dla którego miałaby nim zostać.
To wie chyba każdy Polak i nawet gdy mówi co innego – a w ciągu ostatnich kilku lat pojawiły się głosy głoszące wielką polsko-rosyjską przyjaźń – to i tak w głębi duszy czuje jak jest.
Teza:
Mamy przechlapane.
Uważam, że nadchodzą trudne czasy dla Polski. Być może nawet czasy próby ostatecznej.
Tak, Rosja jest dla nas wielkim zagrożeniem, a my nie mamy się jak przed nią bronić. Nie mamy czym się przed nią bronić, bo nie mamy już armii, która może cokolwiek zdziałać, nie mamy też realnie nikogo, na kogo moglibyśmy liczyć, bo zachód tak, jak obecnie nie zamierza ginąć za Krym, tak w przyszłości nie będzie chciał ginąć za Białystok czy Rzeszów. Szczególnie, że zagrożenie, o którym mowa wcale musi polegać na tym, że przyjdą Ruskie i nas wszystkich zabiją. Ruskie do nas przyjdą i po prostu wstawią tu swoich ludzi, a Zachód, w imię świętego spokoju, zgodzi się na to, tak jak się niedługo zgodzi na podział Ukrainy, czy też utworzenie różnego rodzaju „autonomii” w jej wschodniej części.
Nie mamy ŻADNYCH przyjaciół nigdzie.
Żadne państwo nie jest nam przychylne na tyle, by zdecydować się bronić naszej suwerenności.
Niemcy są wpatrzone jak w obraz w wizję gigantycznego rynku na wschodzie, rynku, który być może będzie w stanie wchłonąć ich produkcję, która jako jedyna w Unii utrzymuje to państwo na poziomie realnego wzrostu PKB. Po to, żeby Niemcy mogli utrzymywać kierunek wzrostowy konieczny jest JAKIŚ rynek zbytu, konieczne są też źródła energii, a te też w dużej części pochodzą z Rosji. Polska Niemcom nie jest do niczego potrzebna. Polska z marionetkowym, prorosyjskim rządem nie byłaby dla nich żadną przeszkodą w prowadzeniu handlu z Moskwą.
Francja w wyniku tradycji historycznych jest Rosji przychylna właściwie zawsze. Wynika to obecnie, jak i kiedyś, zapewne z nadziei, że przyjaźń z Rosją mógłby być dla Francuzów jakąś przeciwwagą dla coraz silniejszej dominacji niemieckiej. Oficjalnie Francja oprotestowuje teraz rosyjskie działania na Ukrainie, ale gdy się dobrze wsłuchać w wypowiedzi francuskich polityków, to zawsze w tle czuć tę ich słabość do Rosji. Polska dla Francuzów jest takim trochę dziwactwem geopolitycznym i jej przejście pod dominację Moskwy byłoby dla mieszkańca Paryża czymś zwyczajnym. Naturalnym. Nie bardziej wstrząsającym niż swego czasu pełne przejęcie kontroli nad Libanem przez Syrię – nie przeszkadzało to w fetowaniu prezydenta Assada i zapraszaniu go by jeszcze nie tak dawno przewodniczył defiladzie na Champs Elysees 14 lipca.
Dla USA jesteśmy miejscem w Europie, które nie jest ani kąskiem gospodarczym, ani specjalnie interesującym miejscem strategicznym. Nie ma tu amerykańskich inwestycji, nie ma ropy naftowej, a z gazem łupkowym też chyba nie wygląda to specjalnie interesująco. Zamiana Polski w rosyjską strefę buforową nikomu by w Waszyngtonie nie przeszkadzało, szczególnie gdyby na którymś etapie pełzającego konfliktu – a taki jest, jak mi się wydaje najbardziej prawdopodobny – okazało się, że jest to cena chwili spokoju.
Czechy, Słowacja i Węgry nie są pewnymi sprzymierzeńcami. Boją się Rosji i zapewne gdy przyjdzie co do czego Czesi tradycyjnie zrobią to, co nakażą Niemcy, a Węgrzy ze Słowakami uznają, że lepiej Rosji nie podskakiwać i nie drgną.
Litwini, Łotysze i Estończycy są za słabi, by można było liczyć na ich wsparcie, szczególnie, że gdy przyjdzie do rosyjskiej rozprawy z Polską, to oni sami będą już pod kontrolą Moskwy.
Ukraina. Podzielona Ukraina będzie zapewne, przynajmniej w swej zachodniej części, rządzona przez ludzi, którzy będą okazywali swoją wrogość zarówno Rosji, jak i Polsce, przy czym będzie to oczywiście Rosjanom na rękę. Liczenie na jakiekolwiek wsparcie z tamtej strony nie będzie miało sensu. A podział Ukrainy na szereg bardziej i mniej „autonomicznych” obwodów wydaje się dziś nieunikniony. Powstanie takich obwodów będzie mogło być odtrąbione jako na przykład „sukces dyplomacji unijnej”, czy jako „osobisty wkład kanclerz Merkel w uniknięcie wojny”, a będzie oczywiście faktycznym zwycięstwem Putina. Zwycięstwem i kolejnym etapem w budowie bufora bezpieczeństwa Rosji od strony zachodniej.
Nie, nie musi być mobilizacji, strzelania, wojny i ofiar. Polska wcale nie musi zniknąć z mapy (chociaż kto wie?). Mogą wrócić czasy podobne do osiemnastowiecznych gdy rządy w Warszawie sprawował rosyjski ambasador, a gdy królowi-zdrajcy przyszło do głowy, żeby protestować, to szybko przypominano mu od kogo pochodzi jego władza. I nie był to Bóg tylko caryca.
Jak widać idą trudne czasy. Moim zdaniem mamy przechlapane, bo nikomu nie jesteśmy potrzebni, nie jesteśmy nawet żadnym elementem przetargowym. Co najwyżej pozwolą nam żyć.
To już coś...
Inne tematy w dziale Polityka