To było tak mniej więcej o tej porze co teraz, gdy to piszę. Wyszedłem już z ubikacji, bo pierwszą reakcją na ogłoszenie przez Jaruzelskiego wojny z Polakami był u mnie rozstrój żołądka. Ze strachu. Wyszedłem z ubikacji i powiedziałem do Hanki, mojej ówczesnej żony, że z pewnością teraz będą wypuszczać nieprawomyślnych, żeby się ich pozbyć, więc może byśmy wyemigrowali do Francji. Do głowy mi nie przyszło, że może się zgodzić, a ona zamiast zaprotestować powiedziała: "A co byśmy tam robili?". Tym pytaniem zdefiniowała moje późniejsze życie, które jest właściwie w całości wynikiem tego pytania.
Śniegu było tyle, co dzisiaj. Pełno, i wciąż sypał. Ale było zimniej.
Umyłem się, ubrałem i uspokoiłem tatę, któremu udało się do nas dotrzeć, bo chciał sprawdzić, czy z nami wszystko w porządku. Był przekonany, że mnie wsadzili.
Już pierwszego dnia było dla mnie wiadomym, że coś jest nie tak, bo podawano listy internowanych, a na nich nazwiska ludzi, których nie było w Polsce. Coś było nie tak, ale oczywiście było straszno. Naprawdę straszno.
Wsiadłem w mojego trabanta i w te pędy pojechałem na Szpitalną, by sprawdzić, co się dzieje. Pod siedzibą KKK NZS stał sznur taksówek z napisami SOLIDARNOŚĆ na bocznych szybach, a chłopaki (głównie drukarze) w panice wynosili co się da z siedziby Krajowej Komisji Koordynacyjnej. Mnie na ulicy dopadli jacyś amerykańscy dziennikarze z kamerą i kazali komentować sytuację. Byłem przecież rzecznikiem prasowym, więc to była moja rola, nie?
Nie miałem ZIELONEGO POJĘCIA co mam mówić, a tu obiektyw w oczy i wielki, puchaty mikrofon podsunięty pod paszczę. Nie pamiętam co mówiłem, pewnie jakieś głupoty. Stałem na środku ulicy Szpitalnej przed tą kamerą, a kątem oka widziałem zbliżający się od strony al. Jerozolimskich dwuosobowy patrol. Szli powoli, na ramionach mieli karabiny, a na lufach karabinów gołe, błyszczące bagnety. Bałem się ich jak cholera, ale nie chciałem tego dziennikarzom okazać.
Patrol doszedł na naszą wysokość, z zainteresowaniem popatrzył najpierw na chłopaków ładujących co się da do taksówek z naklejkami SOLIDARNOŚĆ, potem na mnie i na dziennikarzy amerykańskich z kamerą na środku Szpitalnej i poszedł dalej bez jednego słowa komentarza. Wyglądało to dość surrealistycznie. Surrealizm, bałagan, wielka improwizacja, tak można by określić całość Stanu Wojennego, gdyby nie ofiary życia dziesiątków ludzi, które były tego wynikiem.
Potem była Politechnika, gdzie Teoś Klincewicz dał mi, przez uchylone drzwi strajkującej wciąż uczelni, szczegółowe instrukcje co mam mówić, a potem pojechałem po benzynę, bo ogłosili, że stacje benzynowe są nieczynne dla ludności poza karetkami pogotowia, samochodami milicji i wojska oraz samochodami niepełnosprawnych. Udało mi się kupić jakąś benzynę, o ile pamiętam.
Potem było przewożenie rzeczy z siedziby NZS, a potem, wieczorem, strach. Strach, który trwał długo, tak z miesiąc, dwa. Czy przyjdą? Czy mnie zabiorą? Codziennie dowiadywałem się o kolejnych internowanych, jakieś systemy sygnalizacji rodem ze Sztirlica i "Stawki większej niż życie" mieliśmy z żoną opracowane (firanka zasłonięta/odsłonięta/kwiatek po lewej stronie okna...)... Jakieś spotkania z dziennikarzami pod Teatrem Narodowym, noszenie opornika... I już w styczniu 1982 pierwsza wizyta w ambasadzie francuskiej w sprawie wizy na pobyt stały, która dawała prawo do paszportu.
Nikt chyba nie wierzył wtedy, że cokolwiek może się zmienić na lepsze. Gdyby mi ktoś opowiedział wówczas o dzisiejszej Polsce, to bym wysłuchał tego jak bajki o żelaznym wilku. Nie uwierzyłbym, bo nikt nie miał tyle wyobraźni.
Chociaż może byli tacy, którzy już wówczas mieli wystarczająco wyobraźni? Wiem, że aktywny jeszcze dziś, ówczesny aparatczyk KC PZPR powiedział wtedy: "za dziesięć lat nas już tu nie będzie". Więc może oni wiedzieli, albo przynajmniej domyślali się? Może nie wszyscy, ale wiedzieli.
Gen. Jaruzelski jest kwintesencją tego wszystkiego, czym był PRL i stan wojenny. Służalczością, zdradą Polski, oddaniem się we władanie największego historycznie wroga naszego państwa i wroga naszego narodu. Dobrze, że wciąż przychodzi się pod jego willę w tę noc, bo symbole w życiu narodu są bardzo ważne. Pamiętam czas, gdy symbole były JEDYNĄ RZECZĄ, która nam pozostawała. Czasy, gdy nawet ateista śpiewał "Ojczyznę wolną racz nam oddać Panie" ze ściśniętym gardłem. Dziękuję wszystkim, którzy tam byli wczoraj wieczorem.
Inne tematy w dziale Rozmaitości