Polskie Państwo Podziemne zdało egzamin podczas II wojny światowej. Rząd londyński, nieco gorzej, ale też. Obie struktury przegrały, bo nie mogły wygrać. Taka była dysproporcja sił.
- Szkody, jakie swoją najnowszą książką Piotr Zychowicz wyrządził polskiej historii i współczesności, są trudne do oszacowania – tak surowo zaczął swoją recenzję „Obłędu 44” Piotr Gontarczyk w tygodniku „Do Rzeczy” (nr 28). Niestety, nie sposób z nim się nie zgodzić.
Piotr Zychowicz zmarnował okazję. Przydałaby się nam książka „Polskie błędy II wojny światowej”. Są bowiem dość dobrze rozpoznane i opisane. Można je zebrać, dodać własne odkrycia i interpretacje. Szczególnie dotyczy to oceny zdolności gen. Władysława Sikorskiego, jego początkowego zapatrzenia we Francję, także braku ostrożności w kontaktach z Sowietami. W ogóle kierunek wschodni w polskiej polityce II wojny światowej był szeregiem błędów. Ale nie wyłącznie błędów.
Piotr Zychowicz zmarnował okazję, bo do jednego worka wrzucił wszystko: błędy, decyzje kontrowersyjne, niezawinione klęski. W jego wizji wszystko było tragikomedią, a polscy przywódcy tamtych czasów idiotami, albo prowokatorami lub zdrajcami. Przy okazji wyważa drzwi, które po wielokroć były otwierane – jak choćby ubolewając nad słabością Sikorskiego. Niestety w swojej prokuratorskiej pasji – inaczej bowiem nie można nazwać postawy kogoś, kto znajduje tylko okoliczności obciążające – dopuszcza się też do poważnych przeinaczeń.
Zacznijmy od ogólnych stwierdzeń autora. Elementarna logika nakazuje tego, aby unikać kwantyfikatorów tak nieprecyzyjnych, że aż nieprawdziwych. „Polska w wyniku drugiej wojny światowej poniosła największą klęskę spośród wszystkich państw, które brały udział w tym konflikcie” – już w pierwszym zdaniu autor pisze nieprawdę. Co powiedzieć o Estonii, Łotwie i Litwie, które przed wybuchem wojny były pełnoprawnymi członkami wspólnoty międzynarodowej? Straszliwe straty poniosły narody Jugosławii i byłych Sowietów, o Żydach nie wspominając.
„Żaden naród podczas drugiej wojny światowej nie ulegał też tak łatwo jak polski prowokacjom i podszeptom obcych agentów. Żaden tak lekkomyślnie, bezsensownie i na tak wielką skalę nie szafował krwią swoich najlepszych synów i córek” – czytamy niewiele dalej. Skąd autor to wie, bo nie rozwinął zbytnio tej myśli? Najłatwiej tu zweryfikować twierdzenie o szafowaniu krwią na wielką skalę. Co powiedzieć o „taktyce” Armii Czerwonej, „ludzkich falach” wojska japońskiego? Powoływaniu starców i młodzieży do Volkssturmu (to o tej formacji Niemcy mogą śpiewać „Poszli nasi w bój bez broni”)? Czy wreszcie o proporcji strat na Westerplatte, gdzie 15 poległych polskich żołnierzy z trudem uformowałoby owe czwórki, które szły do nieba. Czy to uprawnia do postawienia tezy „żaden inny”?
Ale nie tylko na poziomie ogółu, lecz i szczegółu, autor pisze rzeczy zadziwiające. S. 11 – według Zychowicza po 17 września oddaliśmy pół kraju Sowietom niemal bez jednego wystrzału. Szkoda, że zapomniał o obrońcach rejonu umocnionego Sarny, Grodna, bitwie pod Szackiem, Wytycznem i wielu innych. Napisał nieprawdę, że marszałek Rydz-Śmigły zabronił strzelać do Sowietów. Rydz-Śmigły zapewne popełnił ogromny błąd nie wydając twardszego rozkazu obrony przed Sowietami – ale jest różnica między tym stwierdzeniem, a sugerowaniem bezwzględnego zakazu walki. Błąd Rydza też nie wynikał z jakiejś miłości do Sowietów – a takie wrażenie można odnieść na podstawie ogólnego przesłania książki – lecz z zamieszania, które ogarnęło wówczas zaplecze wojsk walczących z Niemcami.
Zychowicz stosuje w całej książce dwie miarki. Wybiela Niemców (zabezpiecza się wprawdzie zdaniami o wyjątkowo zbrodniczym charakterze ich okupacji, ale dalsze jego wnioski przeczą tym zastrzeżeniom), natomiast jakiekolwiek formy współpracy z Sowietami – po 22 VI 1941 – uważa bezwzględnie za zdradę i kolaborację. Zarzuca Sikorskiemu, że oferował 23 czerwca współpracę Sowietom w walce z Niemcami, mimo, że wtedy NKWD mordowało polskich więźniów. Prawda, ale takich zastrzeżeń nie wysuwa do kolaborantów z Niemcami, mimo, że o Wawrze i Palmirach też było wiadomo.
Nieprawdą jest twierdzenie ze str. 24, że Brytyjczycy „…już od 1939 roku robili wszystko, żeby wciągnąć do koalicji antyniemieckiej Stalina”. Jest wiedzą powszechną, że na przełomie roku 1939/40 Brytyjczycy i Francuzi sposobili się do ataku na Sowiety, jako sojusznika Hitlera. Planowali bombardowanie szybów naftowych Baku, skąd Hitler miał paliwo. Po zaatakowaniu Finlandii wysyłali jej na pomoc m.in. naszą Brygadę Podhalańską. Ta jednostka została sformowana wyłącznie w tym celu! Nie zdążyła, bo Finowie poprosili o rozejm.
Nie są prawdziwe – tak jak je przedstawił autor - porównania ze str. 31 układu Sikorski-Majski (który Zychowicz nazywa paktem Sikorski-Stalin) z żądaniami Hitlera z wiosny 1939 r. Zychowicz nazywa „drobnymi” i nie uszczuplającymi polskiego stanu posiadania żądania przeprowadzenia autostrady przez Pomorze i wcielenie do Rzeszy WM Gdańska. Nie dodaje, że chwilę później Hitler zażądał przeprowadzenia plebiscytu na polskim Pomorzu i że wszystko wskazuje na to, że nie zależało mu na drobnej aneksji, ale na wyizolowaniu międzynarodowym Polski i pozbawieniu jej jakichkolwiek sojuszników. Wtedy z pyszna byśmy się mieli zaatakowani 1 września, gdyby trzeciego dnia wojny Wlk. Brytania i Francja ogłosiłyby neutralność wobec wojny niemiecko-polskiej. Układ Sikorski-Majski był niewiele wart – tu Zychowicz nic nie odkrywa. Ale nie była to wielka wina polskiej dyplomacji, bo gdyby nawet był lepszy to Sowiety, wraz ze swym powodzeniem wojennym, i tak by go zerwały. Tego Zychowicz nie pisze i nie podaje pierwszego punktu owego traktatu, bowiem mimo wszystko psułoby mu to narrację: „Rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad uznaje, ze traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 roku, dotyczące zmian terytorialnych w Polsce, utraciły swoją moc”.
Szokują tezy rozdziału „Klęska pod Stalingradem”. Owszem, pewnie dobrze by było gdyby Sowieci wykrwawili się jak najbardziej w bitwach toczonych z dala od Polski. Tyle, że w tym samym czasie tysiące Polaków (i nie tylko) umierało w obozach koncentracyjnych lub było rozstrzeliwanych w masowych egzekucjach. Co im poradziłby Zychowicz? Zacisnąć zęby? Ci rozstrzeliwani nawet tego nie mogli, bo wpychano im gipsowe kneble w usta.
Tu przechodzimy do kwestii niemieckiego terroru w Polsce. Zychowicz pisze: „…ataki na Niemców powinny były zostać wstrzymane nie w roku 1943, lecz już na początku okupacji”. To wierutna bzdura – na początku okupacji nie było ataków na Niemców. Był masowy terror wobec Polaków – Intelligenzaktion, mordy Selbstschutzu, Wawer i Palmiry. Z początku nie było żadnego odwetu. Przeciwnie polskie ośrodki kierownicze powściągały wszystkie akcje zbrojne i dywersyjne, aby nie prowokować Niemców (vide: oddział Hubala). To jednak nic nie dało. Dlaczego w tym kontekście nie pojawia się nazwa Zamojszczyzny? Bo wysadza w powietrze logikę Zychowicza. Wysiedlenia na Zamojszczyźnie, szczególnie bestialskie potraktowanie dzieci, nie były reakcją Niemców na działalność polskiego podziemia. Po prostu, zgodnie z Generalplan Ost (o tym planie też nie przeczytacie Państwo w książce Zychowicza) Niemcy chcieli ziemi dla swoich osadników i potrzebowali niewolniczej siły roboczej. Tysiące ludzi uciekło wówczas do lasu. Czy byli szaleńcami, bo strzelali do Niemców, a nie do nieobecnych wówczas Sowietów? Do tych drugich mieszkańcy Zamojszczyzny zdążyli strzelać od jesieni 1944.
„Dzielni partyzanci chowali się w lasach, a rachunek – jak zwykle – musieli zapłacić cywile. Często kobiety i dzieci” – pisze z pogardą Zychowicz. Ktoś, kto czytał relacje z wojny zna tragedię tych wykpiwanych partyzantów. Oni wiedzieli, że nie są w stanie obronić tych cywili. Kobiet i dzieci, które były ich matkami, żonami, potomstwem. Tyle, że Niemcy nie dawali wyboru.
Pewien wybór dawali Czechom. Polakom od początku niczego nie oferowali, bo w odróżnieniu od Czechów nie mieliśmy dla nich nic cennego. Traktowali Czechy jako dawną część Rzeszy, którą kiedyś się zgermanizuje, wraz z jej ludnością. Zależało im na spokoju ze względu na czeski przemysł i jego bezpieczne względem nalotów położenie. Ale i tam zdarzyły się akcje odwetowe w postaci bardzo okrutnego potraktowania Lidic i wioski Leżaky, której winą było to, że ukrył się tam jeden z zamachowców na Heydricha. W 1945 r., kiedy Niemcy już przegrywali, do aktywniejszego działania przystąpił też czeski ruch oporu. Więc nawet i w tym krótkim czasie, mimo przegranej wojny, Niemcy zdążyli wymordować mieszkańców wsi Javorziczko, Prlov, Plosztina i kilku innych. Ba, nawet w czasie przegranego powstania w Pradze zdążyli wymordować mieszkańców ulicy Usobskiej. Zaś lista zbrodni niemieckich na Słowacji jest znacznie dłuższa.
Ktoś powie, że to i tak nieporównywalne z Polską. Zgoda, ale Polska miała inny ciężar gatunkowy niż Czechy. Poza tym żadna władza podziemna nie mogła na dłuższą metę zadekretować, że nie strzela się do Niemców. Wcześniej czy później znalazłoby się jakieś ugrupowanie podziemne, które uznałoby to postawę zdradziecką i zaczęłoby własną akcję. Chętnych do takiej akcji znaleźliby Anglicy, których ewidentnym interesem było zwalczanie Niemców gdziekolwiek się da. Przecież w ten sposób zginął Heydrich. Wreszcie Sowiety uruchomiłby swoją agenturę – co zresztą się działo, gdy rzucali granaty w bezsensownych akcjach typu Cafe Club.
Wiemy z przykładu Francji, jak potoczyłby się wypadki. Władze Vichy wielokrotnie i bezskutecznie apelowały do Niemców, aby ci nie rozstrzeliwali przypadkowych zakładników w odwecie za akcje ruchu oporu czy komunistów. Niemcy i tak rozstrzeliwali, chęć odwetu rosła, a autorytet Vichy spadał. A Warszawa nie była Paryżem, więc można być pewnym, że nic by tu Niemców nie krępowało w okrucieństwie.
I tu dochodzimy do największej manipulacji Zychowicza. Rozdziału o rzekomej ofercie niemieckiej „Spokój za spokój” i nierozsądnego ponoć jej odrzucenia przez polskie podziemie. Zychowicz pisze o dwóch „pragmatycznych” Niemcach, którzy nam to ferowali – gestapowcach Alfredzie Spilkerze i Paulu Fuchsie (inni autorzy piszą o nich jako o dwóch najbardziej niebezpiecznych wrogach podziemia, ale cóż …). „18 lipca 1941 roku na warszawskiej ulicy na rozkaz Fuchsa aresztowany został pułkownik Janusz Albrecht, szef sztabu Komendy Głównej ZWZ. W trakcie długich, dwutygodniowych rozmów Fuchsowi udało się przekonać Albrechta, że w obliczu wspólnego sowieckiego wroga Polacy
i Niemcy powinni zakopać topór wojenny” – pisze Zychowicz (s.93) i żałuje, że oferta została odrzucona. Zwróćcie Państwo uwagę na drugie zdanie: długie rozmowy, udało się przekonać. Zychowicz nie napisał, że Fuchs okrutnie torturował Albrechta. To były te przekonujące rozmowy. Nie wiedział o torturach? Zychowicz wiedział, ale nie powiedział. Tzn. nie w tym miejscu, by nie psuć sobie narracji. Eufemistycznie wspomniał o tym na str. 441 w innym kontekście. Naigrywa się tam, że złamany przez NKWD Leopold Okulicki składał Sowietom swoje memorandum zmiany ich polityki względem Polaków. „Zakrawa na żart”, „zwykły pułkownik” – drwi Zychowicz. A my wróćmy do owej hojnej propozycji Fuchsa i Spilkera. Wiecie Państwo jakie mieli stopnie? Byli Hauptsturmfuehrerami, czyli kapitanami, trzy stopnie niżej od „zwykłego” pułkownika. Obaj bardzo zdolni i liczący się w hierarchii gestapo GG, ale nie pełnili samodzielnych kierowniczych funkcji. Na dodatek mieli wielu rywali, Fuchs był skłócony ze swoim szefem w radomskim Gestapo. Nie byli niczyimi emisariuszami, ale prowadzili własne gry obliczone na skłócenie i rozbicie podziemia. Obaj byli przy tym wyjątkowo zwyrodniałymi zbrodniarzami (vide: rola Spilkera w Powstaniu Warszawskim).
Zychowicz żałuje też, że aresztowany Stefan Rowecki „Grot” nie przyjął oferty od Niemców. problem w tym, że nie wiadomo dokładnie, co mu oferowano. Na jakich warunkach i kto. Ale skoro jesteśmy przy historii alternatywnej to możemy podumać, co by było, gdyby ją przyjął. Po pierwsze uznany zostałby za zdrajcę i nici byłyby z jego inicjatywy. A gdyby nawet nie, to dobry przykład daje nam los organizacji Miecz i Pług. Jej przywódcy składali różne memoriały w ręce Niemców, proponowali stworzenie polskiego legionu antybolszewickiego – tyle, że Niemcy tego nie chcieli. „Mamy w końcu tragiczną nauczkę od Polski w czasie I wojny światowej. (…) Ludendorff tłumaczył się później, że wmawiano mu, iż uzyska tą drogą 500 tys. żołnierzy. Ale rozsądny człowiek mógłby z góry go przestrzec: pan otrzyma owe 500 tys., ale nie do walki z Rosją. Polacy wystawiają armię po to, aby wyzwolić Polskę. (…) Nie potrzebujemy składać żadnych obietnic wyzwolenia i niepodległości państw, których cele nie pokrywają się z naszymi celami” – to słowa samego Hitlera, których użył w czasie konferencji na temat tworzenia ROA.
Poważnym nadużyciem jest rozdział „Wołyń zdradzony”. Twierdzenie, że kilkanaście kompanii AK rozpędziłby „hajdamacką tłuszczę” jest śmieszne. Sowiety po 1945 r. potrzebowały na pokonanie UPA kilku lat i użyły do tego wielkich sił. Prowadzona na ograniczony obszarze Akcja „Wisła” pokazała też, jak poważnym przeciwnikiem była ukraińska partyzantka. A Zychowicz chce, aby kilkanaście kompanii pokonało ją w warunkach okupacyjnych. Potępia Delegata Rządu na Wołyń Kazimierza Banacha, że w jego „Odezwie do społeczeństwa Wołyńskiego” znalazło się zdanie zabraniające Polakom współpracy z Niemcami. Przemilczał jednak kolejne zdanie tego dokumentu: „Współdziałanie z bolszewikiem jest takim samym przestępstwem, jak i współdziałanie z Niemcem”. Jest w ogóle ciekawą rzeczą to, że Zychowicz, który potępia jakiekolwiek formy współpracy Polaków z Sowietami w przypadku Wołynia całkowicie przemilcza fakt współpracy polskich samoobron z sowiecką partyzantką. Domyślamy się dlaczego: bo potępienie w tym miejscu byłoby niezrozumiałe. Wołyńscy Polacy, aby przeżyć brali broń od kogo popadnie – i jest to zrozumiałe. Ale opisanie tego szczegółu byłoby niuansem, który mógłby zasugerować czytelnikowi wątpliwość, że w czasie II wojny światowej nic nie było tak jednoznaczne jak przedstawia w swoim stylu a la Katon autor „Obłędu”.
Tu mała dygresja. Pisząc o dowódcy Wołyńskiej Dywizji AK Tadeuszu Sztumberk-Rychterze potępia fakt, że zrobił on karierę w ZBOWiD. Ale gdy kilka rozdziałów później powołuje się na autorytet gen. Albina Skroczyńskiego „Łaszcza”, to już mu nie przeszkadza to, że generał też był członkiem władz ZBOWiD. I to dużo wcześniej niż Sztumberk-Rychter.
Na str.110-111 Zychowicz opisuje sprawę Józefa Świdy, dowódcy AK z Nowogródczyzny, którego podziemny sąd skazał na karę śmierci (w zawieszeniu) za zbyt bliską współpracę z Niemcami. Zychowicz przedstawia go jako bohatera, a wyrok jako skandal: „Dobry żołnierz i dobry Polak – który konsekwentnie realizował interes swojej ojczyzny – został upokorzony przez ludzi, którzy nie tylko nie dorastali mu do pięt, ale jeszcze działali na szkodę własnego narodu”.
Sprawa rzeczywiście nie jest jednoznaczna, ale możemy się przyjrzeć kim był skład sędziowski, który Świdzie nie dorastał do pięt. Oskarżycielem był szef sztabu Okręgu Nowogródek Stanisław Sędziak – niekwestionowany bohater. Sędziami byli Maciej Kalenkiewicz, skądinąd kuzyn Świdy, Jan Piwnik i jako przewodniczący Bolesław Piasecki (ten Piasecki). O nich wszystkich w innych miejscach Zychowicz pisze jako o bohaterach. Zupełnie słusznie, bo Kalenkiewicz i „Ponury” nimi byli. Przy okazji w tej dość grubej książce poświęconej infiltracji polskiego podziemia i zdradzie na rzecz Sowietów (czy też kolaboracji) pominięty został wątek Bolesława Piaseckiego. Dlaczego?
Kuriozalny jest rozdział dotyczący bitwy pod Monte Cassino. Gen. Anders powinien nie przyjmować propozycji udziału w tej bitwie. To, że walczyliśmy to przykład naszej głupoty. Głupi więc byli też Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy, odziały indyjskie, francuskie, które wcześniej tam walczyły. Zychowicz jak dowód bezsensu tej bitwy daje opisy z Melchiora Wańkowicza strasznych ran i okrutnych śmierci, których tam zaznali polscy żołnierze. Czemu ma służyć ten zabieg? W innych bitwach było inaczej? Przyjemniej? Nie, było tak samo, albo jeszcze gorzej. Na str. 143 pisze, że straty niemieckie były czterokrotnie niższe. To znaczy, że skoro polskich żołnierzy zginęło tam niespełna tysiąc, to Niemców 250. Jak to policzył? Gdzie źródło? Może będzie twierdził, że tylu tylko zginęło w czasie polskiego ataku, na odcinku, gdzie walczyli Polacy. Powtórzmy pytanie: jak to policzyć? Czy zbłąkana kula z odcinka angielskiego, lub polska na angielskim, miała kod kreskowy, aby ocenić kto dokładnie zabił Niemca? A na czyje konto policzyć ogień artylerii?
To absurd w mikroskali. W skali makro wyobraźmy sobie, że Anders odmawia. OK, a potem prosi o przydział broni, żywności, czegokolwiek. Dlaczego alianci mieli wyposażać dekowników? To my byliśmy „na musiku”, zwłaszcza w 1944 r. Zychowicz proponuje, aby nic nie robić. Dać się internować? Po pierwsze w polskim wojsku większość tego nie chciała. Po drugie, większego prezentu Niemcom i Sowietom – przynajmniej ich propagandzie – nie można byłoby dać. Alianci nie potrzebowali nielojalnych i nieużytecznych sojuszników, niezależnie od swojej późniejszej nielojalności. Anglicy potrafili być bezwzględni. Przywołajmy dwa przykłady. Pierwszy to ataki na flotę francuską latem 1940 r., czego symbolem jest Mers-el-Kebir. Dokonali tego w najtrudniejszym dla siebie czasie. Drugi przykład to zbrodnicze wydanie Kozaków władzy sowieckiej. Polskich „faszystów” też mogliby wydać „demokratycznemu” rządowi w Lublinie.
Obsesję Zychowicza budzi akcja „Burza”. Długo tu tłumaczyć jej sens. W każdym razie – zdaniem niżej podpisanego – miała głębokie uzasadnienie. Jej nieprzeprowadzenie skończyłoby się takim samym efektem, czyli pacyfikacją i wywózką AK-owców na Sybir. Choćby na zasadzie obławy augustowskiej, w okręgu, który – ku zachwytowi Zychowicza – sabotował wykonanie „Burzy”. Najgorsze są jednak przemilczenia Zychowicza. Wychwala Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza”, ale nie pisze, że był on jednym ze zwolenników ataku na Wilno. Na str. 207 pisze o gen. Tatarze i płk. Kirchmayerze jako o czarnych charakterach (rzeczywiście ich późniejsze losy potwierdzają tę ocenę). Ale jako dowód ich złowrogich knowań podaje, że Tatar z Kirchmayerem przygotowywali plan „Burza”. Szkoda, że przemilczał, iż jednym z autorów tego planu był wychwalany przezeń pod niebiosa płk Janusz Bokszczanin.
Stosunkowo przyzwoicie opisał sprawę zastrzelenia dwóch pracowników BiP AK Ludwika Widerszala oraz Jerzego Makowieckiego i jego żony, którzy zostali zastrzeleni przez innych żołnierzy AK. Tu Zychowicz, wreszcie jak historyk, ma moment wątpliwości spowodowanych brakiem danych. Ale … sprawę tej egzekucji przedstawił w rozdziale poświęconym infiltracji sowieckiej w AK, a Widerszal i Makowiecki zostali zastrzeleni, gdyż inni członkowie AK podejrzewali ich o to, iż są komunistycznymi agentami. W opisie Zychowicza zabrakło dwóch istotnych elementów. Po pierwsze nie było żadnego wyroku na zastrzelonych, a zabójcy nie działali na żaden formalny rozkaz swoich dowódców. Zaś inspiratorem zastrzelenia był średniego szczebla funkcjonariusz Delegatury Rządu na Kraj Witold Bieńkowski, który po wojnie bardzo dobrze funkcjonował w PRL (był nawet posłem). Józef Światło twierdził, że Bieńkowski był agentem NKWD. Zychowicz chętnie podchwytuje wątki sowieckiej agentury w polskim podziemiu. Ten pominął. Bo dotyczy człowieka związanego z Bolesławem Piaseckim?
Dochodzimy do tematyki Powstania Warszawskiego. Właściwie prawie każde zdanie tu można kwestionować. Zychowicz cytuje Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który opisywał spotkania z ludźmi przeciwnymi wybuchowi Powstania. Ale pominął fakt, że sam Nowak-Jeziorański do końca swych dni bronił decyzji Tadeusza Bora-Komorowskiego. Absurdalny zarzut pod adresem Pełczyńskiego znajdziemy na s.265: „Znalazł się pod wpływem mocno lewicującej żony, która stała się jego „głową polityczną”. Wanda Pełczyńska, działaczka emigracyjnej PPS, nie splamiła się jakąkolwiek kolaboracją z komunistami, ani z PRL, czego nie da się powiedzieć o wielu postaciach, które są autorytetem dla Zychowicza.
Na s. 281 pisze, że Niemcy „machnęli ręką” na to, że 27 lipca 1944 nie stawiło się 100 tys. warszawiaków na kopanie okopów. To półprawda. Autor wezwania, gubernator Fischer planował następnego dnia przeprowadzić pobór siłą. Sprzeciwił się temu komendant miasta von Rohr. A gdyby się nie sprzeciwił?
„Żadna bitwa w dziejach Polski nie została tymczasem przygotowana i przeprowadzona tak dyletancko, jak bitwa o Warszawę w roku 1944” – pisze dalej autor „Obłędu44”. Doprawdy? – Nigdy nie mów nigdy – doradza się politykom. Piotrowi Zychowiczowi należałoby doradzić wykreślenie słowa „żaden”, bo w 1000-letniej historii naszej ojczyzny znajdzie się takie bitwy. Powstanie Warszawskie było przygotowywane od kilku lat. Można dyskutować, czy zrobiono to dobrze, czy źle. Są historycy – np. Norman Davies – którzy twierdzą, że zrobiono to dobrze. Plan wiadomo, że był.
Nieznośnie u Zychowicza jest podpieranie się cytatami. W tym kontekście dał szczególnie durny z Stanisława Cata-Mackiewicza: „Dla Anglii pojęcie „bój bez broni” nie istnieje”. Szkoda, że Cat-Mackiewicz nie zainteresował się pomysłami na uzbrojenie Home Guard w 1940 r. (widzowie może pamiętają scenę z polskim lotnikiem z filmu „Bitwa o Anglię”. Tak, uzbrojeniem były widły), albo nie przestudiował improwizacyjnych zdolności Anglików w czasie oblężenia Mafeking.
Każdy zarzut pod adresem dowódców AK jest dobry. Jak ten ze s.303, że jeden z magazynierów nie ujawnił składu broni przy ul. Leszno. Skąd Zychowicz wie, że to wina np. „Montera”? Nie napisał tego.
Obciąża ich za śmierć K.K. Baczyńskiego. A w tej sprawie wiadomo, że Baczyński sam upierał się, aby walczyć. Zwierzchnicy chcieli go chronić. Pisze z aprobatą o decyzji dowódcy AK na Pradze, aby się z niej wycofać. I że Praga została oszczędzona. Nieprawda. Kilka dni później wywiezieni zostali wszyscy mężczyźni i chłopcy, oraz dużo bezdzietnych kobiet poniżej 45 roku życia. Część tych osób trafiło do obozów koncentracyjnych, gdzie wiele z nich straciło życie.
A teraz rzecz, którą należy określić jako haniebną! To rozdział „Dzieci na barykadach”.
„Pomnik Małego Powstańca – według piszącego te słowa – upamiętnia jednak nie tylko walkę i męczeństwo tych najmłodszych powstańców. Przypomina również o braku odpowiedzialności oficerów Armii Krajowej, którzy pozwolili dzieciom walczyć.
Wzruszenie, jakie ogarnia na myśl o małych bohaterach sprzed blisko siedemdziesięciu lat, nie może przesłonić faktu, że podczas Powstania strona polska złamała jedną z najważniejszych reguł prowadzenia wojny w świecie cywilizowanym” – pisze Zychowicz i porównuje to z dziećmi-żołnierzami z Afryki. Nie jest tu pionierem, bo zrobił to przed nim Janusz Palikot.
I dalej: „Stoczyłem niezliczone dyskusje na ten temat, także z weteranami Powstania Warszawskiego. Zawsze słyszałem to samo: „To nie nasza wina, te dzieciaki same do nas przychodziły i garnęły się do walki”. Zawsze też odpowiadałem tak samo: Jeżeli do jakiejś barykady podszedł dziesięcioletni harcerz i domagał się, żeby pozwolono mu wziąć udział w bitwie, dowódca odcinka powinien zdjąć pas, przełożyć nieletniego zucha przez kolano, spuścić mu porządne lanie i przepędzić do mamy”.
Jeśli ktoś pyta o ahistoryzm tej książki, czyli oderwanie od zrozumienia epoki, to tu ma najbardziej uderzający przykład. Szkoda czasu na tłumaczenie, dlaczego tak jest. Lepiej zadać pytania. A jak Zychowicz ocenia przedwojenny kult lwowskich Orląt? Tam walczyły, a nie były gońcami, jeszcze młodsze dzieci. A co z całym ruchem skautowskim i harcerskim, który narodził się w czasie wspomnianego już oblężenia Mafeking? W tej perspektywie ojciec skautingu Robert Baden-Powell jest zbrodniarzem. Co z 13-letnim Tadzikiem Jasińskim z Grodna, który we wrześniu 1939 sam z siebie rzucił się do podpalania sowieckich czołgów? Cztery lata temu prezydent RP pośmiertnie odznaczył go orderem Polonia Restituta.
Zychowicz podchodzi do Powstania z maksimum złej woli. Niemieckie oferty wyjścia ludności cywilnej to „gesty dobrej woli”. Tyle, że ludność cywilna – o czym Zychowicz już nie pisze – bała się w swej masie korzystać z oferty Niemców. I w większości wolała wegetować na terenie bronionym przez powstańców.
„Rohr zapewnił, że powstańcy w niewoli będą traktowani jak żołnierze, zgodnie z międzynarodowymi konwencjami” – pisze, jakby była to Ewangelia, Zychowicz. Deklaracja Rohra – człowieka współodpowiedzialnego za wcześniejszą rzeź Ochoty - została złożona 7 września. Szkoda, że w książce nie ma nawet wzmianki o dokonanej 27 września przy mokotowskiej ul. Dworkowej egzekucji 140 powstańców.
Zacytujmy też nieobecną w „Obłędzie” korespondencję z tych dni nt. kapitulacji. „Główną trudnością przy przeprowadzeniu kapitulacji – sił zbrojnych (…) – jest ich absolutna nieufność wobec niemieckich zapewnień. Nieufność tę podzielają nie tylko dowódcy poszczególnych rejonów obrony, lecz w pierwszym rzędzie masa żołnierzy AK. Nieufność ta uzasadniona jest niestety całym szeregiem powszechnie znanych przypadków, gdzie w toku wojny zobowiązania względnie zapewnienia poszczególnych dowódców niemieckich później albo nie były respektowane przez wyższych dowódców albo też nie były dotrzymywane przez władze administracji cywilnej a przede wszystkim przez władze policyjne” – pisał Bór do Rohra. Ten mógł mu tylko tak odpisać: „Odmawiam skomentowania Pańskich obelżywych wyrazów braku zaufania”.
Komu Państwo bardziej wierzą w tej wymianie zdań?
Autor „Obłędu” podaje minimalną wysokość strat niemieckich w Powstaniu – ok. 1600 zabitych. To dane z jednego z meldunków gen. Bach-Zelewskiego. Ale w innym meldunku, wcześniejszym, Bach-Zelewski pisał o wyższych stratach Niemców. Dlaczego Zychowicz przyjął tę, a nie inną, liczbę? Tego nie tłumaczy. Pisze, że Powstanie nie było wysiłkiem dla Niemców. „Siła bojowa wojsk, zaangażowanych na terenie Warszawy – po stracie 9000 zabitych i rannych – od 1 VIII 44 wyczerpuje się. Jednostki po tygodniach walk ulicznych są wykrwawione” – pisał 18 IX niemiecki gen. Vormann. Takich cytatów nie znajdziecie Państwo u Zychowicza.
Można długo jeszcze wymieniać przemilczenia, nadużycia i manipulacje zawarte w tej książce. Piotr Gontarczyk bronił już gen. Okulickiego. Słusznie zauważył też, że kuriozum jest oskarżanie człowieka takiego jak Kazimierz Pużak o to, że spotkał się z gen. Sierowem w oczekiwaniu na apanaże w powojennej Polsce. My na koniec odnotujmy jeszcze jedną manipulację.
„WiN w jego zamyśle miał być raczej organizacją polityczno-propagandową niż zbrojną. Jej ideowe oblicze było zaś co najmniej zaskakujące. W części deklaracji WiN, która dotyczyła polityki zagranicznej, znalazło się między innymi takie zdanie: „za konieczne uważamy utrzymanie dobrych stosunków politycznych i gospodarczych ze Związkiem Radzieckim [tak w oryginale – P.Z.]”. Jak więc państwo widzą, był to antybolszewizm bezobjawowy” – czytamy na s.471.
Tyle, że całość tego fragmentu deklaracji ideowej WiN brzmi: „Za konieczne i pożyteczne uważamy utrzymanie dobrych stosunków politycznych i współpracy gospodarczej ze Związkiem Radzieckim. Należy o tym pamiętać by te stosunki układały się przy pełnej równorzędności i niezawisłości Polski. Poniesione dla ułożenia tych stosunków ofiary terytorialne przekroczyły jednak ramy sprawiedliwości. Utraciliśmy ziemie, których wkład w kulturalne i duchowe życie Polski był wielki. Utraciliśmy poważne źródła naftowe, a około 3 milionów Polaków zostało pozbawionych swych wiekowych siedzib. Krzywda ta powinna być wyrównana w drodze układów dalszych i rewizji tych jednostronnych decyzji”.
Za ów „bezobjawowy” antybolszewizm bardzo wielu ludzi związanych z WiN straciło życie. Tak jak wielu ludzi mikołajczykowskiego PSL.
Jeszcze jedno. Kim są pozytywni bohaterowie Zychowicza. To garść publicystów, którzy nie mieli za sobą środowisk politycznych. Najczęściej błyskotliwi, ale równie ekscentryczni. Cat-Mackiewicz? Po upadku Francji chciał dogadywać się z Niemcami. To dopiero szaleństwo, zważywszy jak Niemcy rozmawiali wtedy z Francuzami. Co mogła, poza upokorzeniem, oferować emigracyjna garstka Polaków? Potem zresztą w atmosferze skandalu Cat wrócił do PRL. Taki z niego realista.
Skiwski. Ewidentny kolaborant niemiecki. Wydawca prasy gadzinowej. Co go różniło od Wandy Wasilewskiej? Chyba tylko brak skuteczności.
A za cholerę nie wiadomo, kto to jest cytowany obszernie niejaki Andrzej Solak. W cytatach oskarża o najgorsze rzeczy dowódców Powstania, ale nie dowiemy się – nawet z bibliografii – kto zacz i skąd cytaty. Internet podpowiada, że to jakiś autor piszący w pismach typu „Myśl Polska”. Nie wiemy, jaki jest jego dorobek naukowy czy pisarski, ale w książce Zychowicza funkcjonuje jako sędzia surowo rozliczający AK-owskich generałów.
Piotr Zychowicz oskarża nie tylko przywódców. Oskarża otwarcie naród, jako dziecinny, nieracjonalny, szalony. My osobiście uważamy, że Polacy czasu wojny tacy nie byli. Zaś dziecinne jest oczekiwanie, że Polska mogła inaczej wyrysować boisko.
Gdy zaś pojawiają się zarzuty pod adresem całego narodu warto przypomnieć antykomunistyczne słowa komunistycznego pisarza. „Czyż nie byłoby przecież prostszym rozwiązaniem, gdyby rząd rozwiązał naród i wybrał drugi?”
To słowa Bertolta Brechta z 1953r. Ówczesny rząd NRD, po stłumieniu powstania robotników berlińskich, wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że naród zawiódł jego oczekiwania.
PS
To tekst sprzed roku, opublikowany na stronie inernetowej tygodnika "Do Rzeczy". Mam silne wrażenie, że nadal jest aktualny i trzeba pewne rzeczy przypominać.