Wydatek spory. Na parę około 6000 złotych. Taniej by można ale tylko w last minute, ale wtedy nie wejdzie się na szczyt wulkanu Teide, bo na to potrzebna jest permisja, która może być załatwiona przez internet z dużym wyprzedzeniem na okres letni. Do wydatków należy doliczyć koszt wypożyczenia samochodu na minimum cztery dni, przy pobycie siedmiodniowym. Około 800 zł. Paliwo tańsze niż w Polsce. Chociaż w cenie 800 złotych jest koszt paliwa zawarty. Pożycza się samochód z pełnym bakiem a oddaje z pustym - jest to małe oszustwo wypożyczalni. Warto się też zgodzić na pełne ubezpieczenie typu auto-casco. Jest to o tyle potrzebne, że łatwo tam, na krętych górskich drogach karoserię uszkodzić. Inne wyjście to wadium kilkaset Euro ( około 400) i jego przepadek na ewentualną naprawę. Stad ta cena 800 złotych.
Nasz hotel był w Puerto de la Cruz. W podanej cenie 6000 złotych na parę, mieliśmy też śniadanie i obiadokolację. Odradzam all-inclusive w przypadku takim jak nasz, kiedy to chce się zwiedzić wyspę i jest do tego wypożyczony samochód. W ciągu tych czterech dni z samochodem, hotel służy tylko jako sypialnia. Śniadania serwowane są już od godziny 7,00 a obiadokolacje aż do 22,00, więc cały dzień jesteśmy uwolnieni od hotelu. Miejscowość Puerto de la Cruz położona jest na północy wyspy. Śliczna subtropikalna zieleń wokół. Palmy, draceny, fikusy Beniamina wielkości naszych dębów, podobnie fikusy wielkolistne i wspaniale wyrośnięte araukarie. Pogoda często pochmurna, ale ciepło. Brak słońca można sobie rekompensować wyprawami na południe wyspy gdzie nigdy prawie nie ma chmur. My mieliśmy jeszcze to szczęście, że w dni z samochodem Puerto było pod chmurami a w dni ostatnie, bez samochodu, świeciło słońce i na wspaniałych basenach Martianez z wodą z oceanu nieźle się podsmażyliśmy.
Nie będę doradzał co zwiedzać, bo to indywidualny gust. Podam co my zwiedziliśmy. Nastawieni byliśmy na podziwianie przyrody. Różne wytwory pracy ludzkiej typu zabytki nie wchodziły w nasz plan. Zbyt mało czasu.
1. Dzień pierwszy. Samochód odebrany w południe. Pojechaliśmy do Icod de los Vinos. Jest tam słynna "tysiącletnia dracena smocza" Drago Milenario. Można ją obejrzeć z terenu kościoła, przy którym rośnie olbrzymi okaz Ficus macrophylla. Wielopniowy u dołu. Potężne drzewo. Podobnie fikusy Beniamina. Większych nigdzie nie spotkaliśmy. Większość turystów jedzie tam dla draceny smoczej, której zdjęcie łatwo znaleźć w internecie. Dalej pojechaliśmy do Garachico, miejscowości zalanej ponad trzysta lat temu lawą. Lawa zeszła do oceanu i utworzyła ciekawe bazaltowe formacje. Dzisiaj tu i ówdzie porobiono w głębszych basenach lawowych kąpieliska. Sześć lat temu jeszcze tego nie było i wydawało mi się wtedy,, że te baseny lawowe to raczej zmielą gościa, który by tam wpadł a tu nic z tych rzeczy. Nawet większe dzieci skaczą z kilku metrów do wody. I jakoś żadne greenpeace się Hiszpanów nie czepiają. Po Garachico pojechaliśmy obejrzeć Acantilados de los Gigantes od północnej strony z punktu widokowego w górach Teno. W tym miejscu już nie ma bujnej roślinności. Półpustynia. Gigantyczne klify robią wrażenie nawet z dużej odległości.
2. Dzień drugi. Odwiedziny Masca w górach Teno. Droga wąska i wijąca się najpierw pod górę do przełączy a potem w dół do Masca. Tłoczno jak na zakopiance. Na przylepionej do zboczy górskich drodze jeżdżą też autobusy. Pokonują zakręty na trzy cztery razy. Nie słyszałem aby jakiś spadł, ale dla zdrowia psychicznego raczej bym nie wsiadł. Na zakręcie dróżki, trudno się minąć osobówką a kiedy jedzie autobus osobowe muszą się odpowiednio cofać a za nim długa kolejka osobowych. Ciekawe przeżycie ta jazda. I znów spostrzeżenie. W Polsce by zabroniono. Widać Hiszpania ma więcej zaufania do swych obywateli. Masca - miejscowość piratów. Można stąd zejść do oceanu na malutka plażę. Sześć lat temu szliśmy. Bywają miejsca trudne. Jak to w górach. Idzie się wąwozem. Między ogromnymi klifami wychodzi się nad ocean. Giganty maja wysokość do sześciuset metrów. Z podobnej wysokości rozpoczyna się wędrówkę w dół. Warto zejść jak ktoś ma zdrowe nogi, bo po drodze jest co podziwiać. Pod plażę podpływają, do skały w oceanie na którą prowadzi pomost, stateczki i za chyba dziesięć euro odwożą turystów do miejscowości Los Gigantes. Zejście wąwozem zabiera minimum trzy godziny. Tym razem nie schodziliśmy tylko pojechaliśmy do Los Gigantes i z portu Santiago popłynęliśmy obejrzeć delfiny w oceanie i następnie łódź podpłynęła pod klify. Wrażenie przeogromne. W bazaltowych skałach idą od góry do samego oceanu kominy wulkaniczne - takie pionowe użyłkowanie bazaltu. Dołem pod klifami na styku z oceanem wiele jaskiń. Mieliśmy też szczęście do tej wyprawy, bo sternik zabrał na ten ślizgacz jakichś znajomych i popisywał się szybkością. Łódka skakała z fali na falę. Nasze damy miały włosy jak na motocyklu bez kasku. Młoda Hiszpanka jeszcze podpuszczała sternika krzykiem: rapido! rapido! Trochę emocji i nieco strachu w oczach, ale warto było.
3. Dzień najważniejszy. Dla mnie. Byłem na wszystkich szlakach w Tatrach i miałem takie marzenie aby być wysoko jak tyko się da. Wyżej już nie wejdę niż na szczyt Teide. 3718 metrów. Kolejka ( Teleferico) podwozi aż na wysokość 3550. Ale czytałem opisy, że powietrze rzadkie. Że brak tchu i tylko wyjątkowo zdrowi mogą tam wejść. Zasugerowany tym, po wjeździe zacząłem wdychać i wydychać powietrze i stwierdziłem - cholernie rzadkie. W sam raz dla mnie. Nie lubię gęstego. Po okazaniu zezwolenia zacząłem się wspinać. Dróżka szeroka, jak autostrada. Pięknie wyłożona pumeksowatymi głazami. Żadnego poślizgu. Więc idę sapię, jak to pod górę. Był zasięg więc dzwonię do siostry lubiącej nasze Tatry i się chwalę. A ona - co tak sapiesz. Zawsze sapię jak pod górkę się idzie. Mam zastawkę aortalną wszczepioną, służy dobrze. Czułem się świetnie. Na szczycie sami młodzi ludzie i jeden wapniak czyli ja. Od razu poczułem się młodszy. Ze szczytu widok na olbrzymią kalderę. Później pojeździliśmy wszelkimi asfaltowymi drogami po niej i podziwiać można było różne pozostałości po erupcjach. Ostatnia była w 1909 roku. Montana negra nazwano krater boczny w górze Teide. Lawa smolisto czarna. I ciekawostka w tej stosunkowo młodej lawie już tu i ówdzie rosną jakieś uparte rośliny. Na starszych polach lawowych rośnie jak w popiele sosna kanaryjska. W tym suchym klimacie, na wysokości +- dwa kilometry, bo tyle ma kaldera, która jest średnicy 15 km, sosna ta radzi sobie dobrze. Uzupełnia wilgoć pobierając wodę z powietrza igłami. Z kaldery zjechaliśmy na południe przez Vilaflor. Zatrzymaliśmy się tam w winnicy. Kupiliśmy butelkę grapy i wina. Żałuję, że nie kupiliśmy więcej grapy. Wyśmienita. Dobrze, że hotel na północy był, bo choć południe wyspy ciągle słoneczne to latem zbyt gorąco. Zimą natomiast wolałbym południe. Pod wieczór trzeba założyć cienki sweter. A północ jest wtedy zbyt deszczowa i chłodna.
4. Dzień czwarty. Jazda granią gór Anaga. To tak jakby na Orlej Perci pociągnąć asfalt. Roślinność bujna. Wawrzynolistne głównie. Zjechaliśmy do San Andres z gór i dalej na plażę Las Teresitas. Nawieziono tam piasku z Sachary i postawiono falochron aby ocean nie zabrał piasku. Mogę powiedzieć, że dotknąłem Sachary. Plaża dość tłoczna, ale bez problemu znaleźliśmy miejsce. Nawet pod palmą.
5. Nasze Tatry dużo ładniejsze i taniej.
Inne tematy w dziale Rozmaitości