Temat dawania po gębie zrobił się ostatnio tak modny, że aż zachciało mi się pod niego podłączyć, w celach – w sumie – reklamowych. Bo bodźmy szczerzy – wpisy na tym blogu pojawiają się od wielkiego dzwonu i już nawet najwierniejsi czytelnicy (o ile tacy w ogóle istnieli) położyli na mnie krzyżyk, przydałby się więc jakiś ruch w interesie. Trzeba by w tym celu podpiąć się pod jakiś modny temat, a mamy akurat popyt na tropienie w internecie „mowy nienawiści” i tym właśnie tropicielom podsuwam przynętę w postaci tytułu, w którym występuje Słonimski, Ipohorski, oraz – dawanie w gębę. Może zostanie to odnotowane w wysokonakładowej prasie, w stylu: „Rany boskie, patrzcie ludzie co to się wyrabia – „prawicowi blogerzy” już jawnie zazdroszczą Ipohorskiemu, że przed wojną dał w gębę Słonimskiemu. Ku czemu to idzie? Niedługo będą pewnie zazdrościć Niewiadomskiemu, że zastrzelił Narutowicza!” - i reklama gotowa. Ale tak naprawdę bardziej niż o jeden przedwojenny policzek, chodzi mi o dwa powojenne mieszkanie i to mieszkania w Warszawie, jak więc widzicie łapię za ogony dwa gorące tematy naraz, bo to i bicie po gębie jest na topie, i mieszkania w Warszawie też, no więc jest to już prawdziwe mistrzostwo świata i aż sam żałuję, że tak rzadko pisuję… Ale – do rzeczy. Nim dojdziemy do tych mieszkań, musimy zacząć od ręki Ipohorskiego (Zygmunta), gęby Słonimskiego (Antoniego), oraz od Michnika (Adama), który incydent z policzkiem przypomniał niedawno przy okazji którejś tam z kolei rocznicy śmierci Słonimskiego. Nie, nie – proszę się nie bać! Ipohorski nie zabił Słonimskiego tym policzkiem – Słonimski całe dekady później wpadł pod samochód czy tramwaj i w ten przykry sposób stracił życie. Tymczasem Zygmunt Ipohorski, zresztą też robiący w kulturze, spoliczkował Słonimskiego jeszcze przed wojną, w kawiarni, za wiersz „Dwie ojczyzny”.
Nie żebyśmy to pochwalali, ale przed wojną nie takie rzeczy działy się między literatami po kawiarniach i policzek ten pewnie robi dziś na Michniku większe wrażenie, niż kiedyś zrobił na Słonimskim. Bo dla Michnika Słonimski, to ktoś, kto zawsze był „wspaniałym obywatelem Polski demokratycznej. Polski niezgody na projekty totalitarne i sądy dyktatorskie”…. To znaczy – Słonimski nie zawsze był tym „wspaniałym obywatelem”, okazuje się bowiem, że nawet on miał w swoim życiu „krótki okres kapitulacji”, a zdarzyło mu się to, jak raz w latach 1951-1953, to jest w samym apogeum „polskiego” stalinizmu. Taka sobie zastanawiająca koincydencja. „Kapitulacja” Słonimskiego polegała zaś na tym, że zjechał z emigracji do kraju i służył piórem komunistycznemu reżimowi, o którym da się powiedzieć wiele, ale akurat nie to, że miał cokolwiek wspólnego z tak kochanym przez Słonimskiego liberalizmem. Skąd u Słonimskiego ten „krótki okres kapitulacji”? Zdaniem Michnika - „ze strachu i niewiedzy”. Tylko – co to za zestawienie? Albo nie wiemy w co się pakujemy i wtedy jest to niewiedza, albo wiemy co robimy, ale nie mamy odwagi się oprzeć, i wtedy jest to strach, ale jak rozumieć niewiedzę i strach występujące tu razem – trudno dociec. Zdaje się, że Michnik chciał ubezpieczyć Słonimskiego od każdej strony i wyszło mu to trochę koślawo, tym bardziej, że obok swojej epistoły kazał wydrukować felieton napisany przez Słonimskiego jeszcze przed wojną, a ma ten felieton, jak raz tytuł „Bolszewickie opętanie”. Nie będę streszczał co tam Słonimski nabluzgał o Związku Radzieckim, ale – wierzcie mi – laurka to nie była, gdzie więc jest ta jego „niewiedza”? A znów, gdyby Słonimski komunistów się bał, to siedziałby sobie w ukochanej Anglii i miał ich w nosie (czy może raczej – grał im na nosie…). Tymczasem Słonimski zaczął swój flirt z komunistami zaraz po wojnie, będąc jeszcze na emigracji, z czasem ten flirt robił się coraz poważniejszy, i już w 1950 roku Jan Lechoń zapoznawszy się z wynurzeniami Słonimskiego wydrukowanymi przez komunistyczną prasę oznajmił: „nie widzę żadnej granicy dla skurwysyństw, które ten skurwysyn może napisać”.
No i Lechoń wyprorokował - rok później Słonimski wrócił do ostro komunizowanej Polski, gotów do współpracy z komunizatorami, nie dając przy tym oznak „strachu i niewiedzy”. Zacytujmy biografkę Słonimskiego Joannę Kuciel-Frydryszak: „W materiałach SB znajduje się informacja od TW Aleksandra, że Słonimski bardzo twardo negocjował warunki na jakich wróci do Polski, domagając się oficjalnych gwarancji, szczególnie dotyczących mieszkania”. Tak negocjując wytargował Słonimski trzypokojowe mieszkanie, kontrakt na wydanie książki i jeszcze parę innych rzeczy. Słonimski twierdził przy tym, że mógł dostać mieszkanie większe i lepsze, ale się samo-ograniczył… Może i tak było, ale Słonimski ograniczał się do czasu, bo parę lat później, gdy został szefem Związku Literatów, to chapnął lokal przy Alei Róż 6. Jak zaświadcza Kuciel-Frydryszak: „prawie stumetrowe mieszkanie na parterze przedwojennej kamienicy jest luksusowe – ma trzy pokoje, kuchnię z komórką i elegancki hol. Królestwo Antoniego to ogromy salon, w którym przyjmowano gości i gdzie Słonimski pracował”. Co się stało z przedwojennymi właścicielami tego mieszkania tego nie wiem – poza tym, że zostali z niego wyrzuceni przez Niemców, którzy się tam zagnieździli. Po wojnie na kamienicy (przyznajmy, że poważnie zniszczonej) łapę położyli komuniści i zaczęli w niej osiedlać różnych swoich prominentów i artystów świadczących reżimowi usługi propagandowe (Broniewski, Gałczyński…). Słowem – coś za coś. Były to takie „czerwone żniwa”, których porządnie chyba nikt jeszcze nie opisał (ale ktoś wreszcie powinien to zrobić). I w tym właśnie prominenckim mieszkaniu Słonimski zaczął uprawiać swoją kontestację mając za sąsiadów stado byłych i aktualnych prominentów, a w kamienicy obok – samego premiera Cyrankiewicza (znając tę „geografię” aż się człowiek mniej dziwi, że Cyrankiewicz miał później pretensje, że „list 64” przy pisaniu którego Słonimski miał swój udział wcześniej niż do PRL-owskich władz trafił do „Wolnej Europy”).
Podsumowując: Słonimski, owszem bywał „obywatelem Polski demokratycznej”, ale – w bezpiecznym otoczeniu. Zdaje się, że w ogóle ideałem dla tego pana było stanowisko liberalnego kontestatora na dworze wyrozumiałego tyrana, takiego co to będzie się może zżymał i boczył, ale poważnej krzywdy, mimo wszystko nie zrobi. Bo ostatecznie Piłsudskiego dało się, od biedy pociągnąć za wąsy, Gomułkę – po 1956 roku – poklepać po łysinie, a Gierka, powiedzmy, zaczesać pod włos i to właśnie Słonimski robił, ale za Bieruta kiedy takie żarty były wybitnie niezdrowe, Słonimski sztandar liberalizmu zwinął w ogóle, a ostrze ironii skierował przeciw realnym i wydumanym wrogom reżimu. Samemu Bierutowi składał zaś hołdy heksamatrem, w stylu, w jakim niegdyś nadworni poeci sławili Ludwika XIV :
„Tu, gdzie duma rządziła, pieniądz, miecz, albo knut wraży -
Rozum władzę sprawuje, serce i myśl filozofów”
No, oczywiście wszystko to jest bardzo ludzkie i ja to świetnie rozumiem, niemniej wygląda to mało sympatycznie i aż się człowiek cieszy, że się Słonimskiemu trafił w życiu choć ten policzek od Ipohorskiego, choć może trafił mu się za wcześnie… I tu zabawna ciekawostka – wychodzi na to, że jeden przyszły kolaborant dał wtedy w gębę drugiemu przyszłemu kolaborantowi, albowiem, jak się okazuje, Ipohorski też miał później swój „krótki okres kapitulacji i współpracował za okupacji z Niemcami (też pewnie „ze strachu i niewiedzy”), co, nawiasem mówiąc, przepłacił życiem. Słonimski tymczasem, za swoją współpracę ze stalinowcami nie zapłacił wcale, a nawet przeciwnie – jak widzimy sporo na niej zyskał. Co prawda Michnik twierdzi, że Słonimskiemu ta chwila upadku strasznie potem ciążyła i nawet napisał wiersz, w którym życzył sobie, by go po śmierci zapomniano za to, że był kiedyś małoduszny, no, ale umówmy się – cóż to jest dla poety napisać taki wierszyk? „Tak pisał, spoglądając w twarz swoim wrogom z obozu dyktatury” - woła Michnik i tu akurat może trafiać w punkt, bo, jako się rzekło ,Słonimski mieszkał w samym jądrze prominenckiej dzielnicy i niewykluczone, że mógł spoglądać w twarz samego premiera PRL nie wychodząc z domu. „Niewielu zdobyło się na takie wyznanie” - dodaje Michnik, ale tu już można dyskutować, bo w czasie „odwilży” różne takie ekspiacje były wcale modne. Zresztą - wiersz może i Słonimski napisał, ale mieszkania nie oddał. Taki to był ten Słonimski. No, ale trzeba przyznać, że nie on jeden, bo wiele się słyszy (słyszało) o oddawaniu czy to państwowych odznaczeń, czy to legitymacji partyjnych, a nawet – choć rzadko – o oddawaniu nagród pieniężnych, tymczasem o zwracaniu mieszkań – cisza… Od lat, niczym świętego Graala, szukam choć jednego takiego przypadku i wierzcie mi – póki co, zupełna pustynia (nadziei nie tracę, ale wiele mi już jej nie zostało).
Bibliografia:
Adam Michnik, Czterdzieści lat bez Słonimskiego
Joanna Kuciel-Frydryszak – Słonimski. Heretyk na ambonie
Rafał Kalukin – Aleja Róż. Ulica pełna poetów
Inne tematy w dziale Polityka