Rany boskie, co się dzieje? Jerzy Sthur nakręcił nowy film – film, jak marzenie. Bo to i o Polsce i szyderczo („Obywatel” się ten film nazywa). I miało być pięknie, tymczasem w „Polityce” recenzja dość kwaśna (choć jeszcze do przełknięcia) a w zaprzyjaźnionej przecież ze Sthurami „GW” prawdziwy pogrom („Obywatel” jest robieniem widza w trąbę..” - itd., itp...). Biedny pan Jerzy musi być skołowany, no bo jak to? Przecież w tym filmie było wszystko! Czy „antysemityzm” to już nie jest temat? A grzechy i grzeszki kościoła? A kpiny z polskiej „bohaterszczyzny” – tego się już nie nosi? O co tu chodzi? Cóż, na pierwszy rzut oka film faktycznie wydaje się stworzony idealnie pod gusta establishmentu i oczami wyobraźni widzę jak stary Sthur po aptekarsku dozuje wszystkie te składniki, by całość dała efekt podlizu idealnego – tyle damy „polskiego antysemityzmu”, tyle zepsutego kleru i „płytkiego katolicyzmu”, a znów tu sypniemy solidną garść kpin z solidarnościowej martyrologii... Słowem – poliżemy establishemt po dupie, za co ten nas ozłoci, a znów prawica będzie pluć robiąc nam publicity za friko... No i co, źle pomyślane? Perfekcyjnie! To znaczy – byłoby perfekcyjnie, gdyby nie jeden błąd. Otóż, Jerzy Sthur najwyraźniej zastygł w latach 90-tych i nie zauważył, że od tego czasu to i owo się zmieniło, ale by rzecz dobrze wyjaśnić potrzebujemy odrobiny refleksji politologicznej...
A więc, jak powiadają ci, którzy się na tym podobno znają, konserwatyzm, jako samoświadomą formację kulturową, stworzyła (nieco upraszczając) rewolucja antyfrancuska z końca XVIII wieku. Mechanizm był prosty: wcześniej zasady starego reżimu uchodziły za oczywiste, w związku z czym nie trzeba było łamać sobie głowy, by uzasadniać ich istnienie, a obronny ruch myśli zaczął się na dobre dopiero wtedy, kiedy ktoś te zasady radykalnie zakwestionował. No dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z Jerzym Sthurem i jego filmem? Już wyjaśniam – otóż, w ostatnich latach uruchomił się w III RP mechanizm mocno przypominający ten, który zrodził niegdyś myśl konserwatywną nad Sekwaną, mówiąc inaczej – doczekaliśmy powstania „konserwatyzmu III RP”, a Jerzy Sthur tego nie zauważył i trzymał się starych konwencji w nowych czasach. Tu znów musimy odwołać się do teorii (i historii)....
Otóż, w ciągu ćwierćwiecza swego istnienia III RP wytworzyła swoiste gatunki kulturowe. Dawno, dawno temu pisaliśmy zresztą trochę o literaturze antylustracyjnej, a dziś zajmiemy się filmem. Rzecz jasna nie obchodzą nas proste maszynki do robienia pieniędzy czy inne ogłupiacze (słynne „komedie romantyczne”). Wzrok nasz kierujemy wyżej - ku filmom mającym oddziaływać społecznie w sferze politycznej. I tu widzimy dwa podstawowe gatunki, to jest horrory edukacyjne i antymobilizanty. Co prawda tak się składa, że interesują nas zwłaszcza te drugie, ale diabli wiedzą kiedy będzie następna okazja do rozmowy o kinie III RP, więc powiedzmy coś i o tych pierwszych. A więc, jak sama nazwa wskazuje horror edukacyjny z jednej strony powinien straszyć, a z drugiej – uczyć. I w zasadzie tak właśnie jest, tyle, że z tym strachem sprawa jest bardziej skomplikowana, bo horror edukacyjny nie tle straszy, co raczej sam jest wyrazem strachu. Konkretnie idzie o strach postkomunistycznego establishmentu przed tubylczą ludnością - horrory edukacyjne są to, po prostu materializacje establishmentowych fantazmatów na temat Polaków. Ale gdzie tu funkcja edukacyjna? Jest i ona. Horror edukacyjny bowiem z jednej strony odbija strachy establishmentu, ale jednocześnie ma wychowywać masy uświadamiając im, jak bardzo są straszne. Kto z nas nie zna tych dzieł, w których Polska to kraina zamieszkiwana przez nacjonalistyczno - katolicką dzicz zawsze gotową do urządzania pogromów (Żydom czy innych mniejszościom)? Najgłośniejszym ostatnio filmem tego nurtu jest rzecz jasna „Pokłosie” Pasikowskiego , ale jeśli mamy szukać prekursorów, to za takiego wypada uznać dzieło pt. „Pora na czarownice” (1994). W nakręconym przez Piotra Łazarkiewicza filmie oglądamy ośrodek dla rażonych wirusem HIV oblegany przez czerń (niczym Zbaraż przez kozaków, chciałoby się powiedzieć, ale byłaby to brzydka, szowinistyczna asocjacja...). „Pora na czarownice” razi dziś oczywistymi niedociągnięciami – po pierwsze, nie ma tam bodaj nic o polskim antysemityzmie, a po drugie jednym z pozytywnych bohaterów jest ksiądz, obecnie rzecz nie do pomyślenia (no, chyba, że Wajda nakręci biografię Lemańskiego...), niemniej warto ten film zobaczyć, choćby dlatego, że występuje w nim sama Monika Olejnik robiąca zresztą to samo co zawsze, czyli – grająca dziennikarkę. I to tyle, jeśli chodzi o horrory edukacyjne, teraz czas na antymobilizanty.
Otóż, antymobilizant to rodzaj kulturowej broni atomowej – ma atomizować społeczeństwo, czy – ściśle rzecz biorąc – utrzymywać je w stanie atomizacji, bo Polacy zostali raz a dobrze zatomizowani w latach 80-tych ubiegłego wieku. Rzecz jest prosta: ponieważ ludność zatomizowana spokojniej znosi wszelkie kryzysy i „transformacje ustrojowe”, więc zadanie antymobilizantów polega na profilaktycznym podważaniu tradycji i mitów mogących sprzyjać spłecznej re-integracji. A tak się składa, że w latach 90-tych za potencjalnie niebezpieczny mit mobilizacyjny uważano pamięć o pierwszej „Solidarności”. Mit ten trzeba więc było profilaktycznie podważyć i w ten sposób zaistniał w kulturze nurt „antykombatancki” czy „antyheroiczny”. Dzieła z tego nurtu przekonywały widza, że cała ta walka z komuną to były jaja, i, że w ogóle nie przesadzajmy z tym zapatrzeniem w przeszłość i z antykomunizmem. Jeśli ktoś chce zobaczyć jak wyglądał taki filmowy antymobilizant, to niech sobie zobaczy film „Człowiek z...” (1993) Konrada Szołajskiego, a my idziemy dalej, bo to jeszcze nie koniec. Obok antymobilizantów antyheroicznych funkcjonowały bowiem antymobilizanty panświnistyczne mówiące ludziom, żeby się broń Boże nie tykali polityki, bo to jedno wielkie bagno – czerwonych zastąpili czarni, przy czym wszystkim idzie o to, żeby się dopchać do koryta (a już najgorsza to jest ta prawica...) - każdy fan polskiego kina przypomni sobie w tym momencie kanoniczne dzieło nurtu panświnistycznego czyli „Uprowadzenie Agaty” (1993) Marka Piwowskiego.
Niestety – ten interesujący rozwój postkomunistycznej subkultury został przerwany przez historię. Bodaj ostatnim klasykiem filmowego panświnizmu okazała się „Kariera Nikosia Dyzmy” z 2002 roku, a potem – wiadomo: w tymże 2002 roku wybucha „afera Rywina”, w efekcie na politycznej wadze zyskują ci, którzy kontestują III RP „z prawej”, a ich opowieść o nowej Polsce głosi, że – owszem – jest to twór patologiczny, jeśli zaś chodzi o pierwszą „Solidarność” to przydałaby się solidna lustracja... W związku z tym wszystkim postkomunistyczne antymobilizanty tracą funkcję dezintegrującą, a nawet więcej – przynajmniej niektóre z nich teraz mogą wręcz sprzyjać anty-postkomunistycznej mobilizacji (jako narracja dająca dość smętny obraz kraju po 1989 roku...). Establishment III RP dostrzega to niebezpieczeństwo i doprowadza do zmiany kulturowych prądów – antyheroizm i panświnizm umierają śmiercią gwałtowną, a w osieroconym przez nich miejscu zaczynają się bóle porodowe „konserwatyzmu III RP” (czasem są to bóle ze śmiechu – dość wspomnieć słynną akcję „orzeł może”).Przekaz jaki niesie ze sobą ów konserwatyzm jest z grubsza taki: III RP to najlepsza rzecz jaka się Polakom zdarzyła od XVI wieku (albo i od Mieszka...), a jej historia pełna jest wydarzeń chwalebnych, natomiast ci, którzy ten sukces kwestionują to (w najlepszym raziem) polityczni frustraci.
Konserwatyzm III RP ma rzecz jasna na celu mobilizowanie jej obrońców, choć już na na pierwszy rzut oka widać, że łatwo nie będzie. Bo o ile wcześniej postkomunistyczny przekaz kulturowy był dość spójny (horrory edukacyjne współgrały z antymobilizantami), o tyle teraz trochę się to rozjechało i trzeba będzie mocno popracować nad tym, by przekonująco wyjaśnić jakim sposobem paskudni Polacy stworzyli wspaniałą III RP. Bo przecież z horrorów edukacyjnych establishment nie zrezygnuje (co by mu wówczas zostało?). Pewnie jak zwykle okaże się, że atmosferę w Polsce od wieków psuje „wieczny nacjonalista” jakiś Dmowski-Moczar-Kaczyński, no ale wracajmy do głównego nurtu naszych rozważań. Na gruncie sztuki filmowej „konserwatyzm III RP” jakoś długo nie mógł zaistnieć, ale w ostatnich latach i tu coś się rusza – pierwszą jaskółką było chyba „80 milionów” (2011) Krzystka (jeszcze do śmiechu, ale już nie szyderstwo...), a w 2013 roku Andrzej Wajda niejako oficjalnie zainaugurował w filmie nurt neoheroiczny kręcąc „Wałęsę. Człowieka z nadziei” (2013), czyli rzecz o tym, jak to Lech Wałęsa dzielnie walczył o Polskę, za co wtedy szaprali go źli SB-cy, a dziś go szarpią spadkobiercy tych SB-ków, czyli prawica sięgająca po brudne kwity z IPN (no, tej współczesnej prawicy w filmie nie ma, ale za to są SB-cy, którzy znacząco cieszą się na to, że dopadną Wałęsę w przyszłości... ).
Tak mniej więcej wygląda kulturowy krajobraz Anno Domini 2014, aż nagle pakuje się w to wszystko Jerzy Sthur z filmem jakby żywcem wziętym z roku – powiedzmy – 1993. Demobilizować w czasach totalnej mobilizacji? Co to za dzikie pomysły? Teraz już wiemy na czym pan Jerzy poległ. Po prostu – przedobrzył. Polski antysemityzm – jak najbardziej, zepsuty kler – nie ma problemu, ale ten solidarnościowy antyheorizm, ta szydera z historii najnowszej... To było dobre na poprzednim etapie, natomiast dziś i dziecko wie, że odpowiednio obrobiona tradycja solidarnościowa stała się elementem „konserwatyzmu III RP zyskując tym samym na powadze. „Mamy kilka bezcennych symboli i nastał czas, żebyśmy je wreszcie szanowali. Pora przestać poniewierać „Solidarność” i skończyć z oczernianiem Wałęsy. Czas na pomnik Okrągłego Stołu” - woła wielkim głosem Róża Thun, w „GW” z 8 listopada bieżącego roku i to jest właśnie pieśń przyszłości, do której powinni dostroić swe lutnie artyści – jeśli chcą by ich na salonach chwalono. A co do Sthura.... W stylu dawnego reżimu obsztorcowano by go pewnie tak: „chcecie powiedzieć towarzyszu, że III RP, ten nasz cud ukochany, zbudowały różne świnie i kabotyni? Wiecie na czyj młyn lejecie wodę swoim filmem? Nie dość, że reakcja chce nam naszą historię ubłocić, to jeszcze wy dokładacie swoje pięć groszy? Bierzcie lepiej przykład z towarzysza Wajdy, który nam takiego pięknego „Wałęsę” nakręcił... „
Inne tematy w dziale Polityka