25 czerwca 2014 roku Donald Tusk wygłosił w Sejmie mowę, z której wynikało, że przez niefrasobliwość iluś tam członków jego własnej ekipy, ktoś (być może Rosjanie), dostał w prezencie narzędzie do destabilizowania polskiej sceny politycznej. Owa niefrasobliwość polegała zaś na tym, że ministrowie Tuska (tudzież inni urzędnicy reżimu), spotykali się po knajpach, gdzie ich przez rok z okładem nagrywano, a rozmawiało się na tych spotkaniach nie o kwiatach czy muzyce, ale o „sprawach publicznych” i to rozmawiało się szczerze... . Wiadomo, że takie rozmowy mają zwykle wybuchowy potencjał, więc skuteczne wyjścia z zaistniałej sytuacji są teraz dwa: albo rozbrajamy nagrania publikując ich całość (o ile ją mamy), albo posyłamy do diabła wszystkich nagranych. Tusk co prawda o to pierwsze apelował, ale za to tego drugiego nie zrobił, a ponieważ dysponent „taśm” nie wziął sobie do serca tuskowych apeli, przeto tkwimy w zawieszeniu – ten, kto ma nagrania może nam w dowolnej chwili zafundować drugą odsłonę „afery taśmowej”(a potem odsłonę trzecią , czwartą.... i tak dalej...materiału podobno starczy na długo).
Ekipa Tuska została więc skutecznie podminowana, w związku z czym mogłoby się wydawać, że jej dalsze trwanie wymaga solidnego uzasadnienia, tymczasem uzasadnienie, które nam przedstawiono jest mocno kulawe. Otóż, Tusk orzekł, że dymisje oznaczałyby dziś „realizację scenariusza” sił stojących za podsłuchami, co może jest i prawdą, ale prawdą jest też, że brak dymisji i utrzymywanie wspomnianego wyżej „stanu zawieszenia” też daje owym wrażym siłom duże pole do popisu. Mówiąc inaczej – Tusk unikając dymisji, nie tyle dokumentnie niszczy jakiś „scenariusz”, co raczej realizuje inny jego wariant i trudno doprawdy orzec, który z tych wariantów koniec końców okaże się dla nas bardziej kosztowny. Czy chcę wobec tego powiedzieć, że Tusk został przez swoich żarłocznych podwładnych wmanewrowany w sytuację bez dobrego wyjścia? Owszem, to właśnie chcę powiedzieć - zdarzają się wszak strzały tak celne, że niezależnie od tego, co zrobi trafiony, i tak wygranym będzie strzelec i zdaje się, że w ten właśnie sposób trafiono tuskową ekipę (oczywiście zakładamy tutaj, że Tusk ma rację, sugerując, że za nagraniami stoi ktoś poważny, na przykład Rosjanie, a nie kilku chciwych kelnerów i sfrustrowany grandziarz wagi średniej...).
Cała ta historia daje nam asumpt do rozważań o wpływie niefrasobliwości na bieg historii i właśnie takim rozważaniom się oddamy, a wszystko to w kontekście „katastrofy smoleńskiej”. Bo skoro już wiemy, że w ekipie Tuska nie brak osobników skłonnych do zachowań niefrasobliwych („afera taśmowa”), to możemy zakładać, że ta skłonność dała o sobie znać i w innych w przypadkach... Nasza teoria z grubsza wygląda więc tak: polska „strona rządowa” i strona rosyjska chciały popsuć prezydentowi Kaczyńskiemu wizytę w Katyniu wiosną 2010 roku, przy czym strona rosyjska grała być może dużo ostrzej, zaś strona polska niefrasobliwie uwikłała się w to wszystko licząc na polityczne zyski w kraju. Teoria nie jest nowa i sam ją już kiedyś przedstawiałem (nie będąc w tym pierwszy, ani ostatni), ale dziś zrobię to w sposób rozbudowany. Jakie są przesłanki przemawiające na rzecz mojej teorii? Cóż, wiemy, że gdy idzie o politykę w Platformie panuje zasada „żadnych zasad” (jak ujął to niedawno jeden z nagranych prominentów...). Dość przypomnieć kampanię prezydencką z 2005 roku, kiedy to Platforma ostrymi zagraniami wyeliminowała nie jednego (jak dotąd myślano), ale dwóch kontrkandydatów Tuska do prezydentury. Tym drugim (obok Cimoszewicza) był Zbigniew Religa – zgodnie z podsłuchaną relacją Sławomira Nowaka, sztab Religi narobił długów, długi te „zdobyto” i spłacono – w zamian za poparcie Tuska przez sławnego chirurga...
Oczywiście nasz hipotetyczny numer z zepsuciem prezydenckiej wizyty w Katyniu byłby ryzykownym krokiem dalej, niż to wszystko, o czym wyżej mowa, ale profity niósłby oczywiste. Po pierwsze, ta wizyta uchodziła za otwarcie kampanii prezydenckiej, i to już wystarczy, a był przecież jeszcze polsko – rosyjski „reset”. Dziś ów „reset” to już spatynowana historia, ale cztery lata temu była to perła w koronie polityki zagranicznej Platformy, chcącej dowieść, że złe relacje z Rosją były winą nieudolnych rządów braci Kaczyńskich. Gdyby udało się wtedy, w kontekście „resetu” odgrzać wszystkie antykaczyńskie stereotypy wdrukowane ludziom przez „zaprzyjaźnione media” - byłby to strzał w dziesiątkę. Kontrast pomiędzy udaną wizytą w Rosji Tuska – męża stanu, a spartaczoną wizytą przeciwnego „resetowi” nieudacznika Kaczyńskiego przemawiałby do wyobraźni (czy wręcz „podświadomości”) mocniej, niż tona uzasadniających „reset” przemówień. Gdyby tylko Kaczyńskiemu coś nie wyszło... To nie musiałoby być nic wielkiego. Starczyłby drobiazg, który „zaprzyjaźnionym mediom” dałby asumpt do nakręcenia kampanii propagandowej mającej na celu „wdrukowanie” publiczności w kontekście „pojednania z Rosją” kolejnego obrazu Kaczyńskiego, któremu wiecznie coś się nie udaje. Bo to raz nakręcano takie kampanie z niczego? Grunt był już od dawna przygotowany – ostatecznie już od kilku już lat Lecha Kaczyńskiego przedstawiono właśnie jako wyjątkowego pechowca (Bronisław Komorowski o kłopotach z samolotem podczas podróży Kaczyńskiego po Azji: „Jest pytanie o znaczenie pecha w polityce, gdyż rzeczywiście prezydent Kaczyński ma pecha, to widać, że ma pecha. Kolejne wizyty i coś tam szwankuje”(1)
Jakiś kiks psujący Kaczyńskiemu katyńskie uroczystości byłby PR-owskim Świętym Graalem dla reżimowych propagandystów, więc zapowiedź wizyty prezydenta w Rosji wytwarzała sytuację wręcz zmuszającą polityków Platformy do marzeń o tym, by losowi trochę pomóc... Ale czy prominenci Platformy byliby zdolni do tak niefrasobliwego mieszania wewnętrznych rozgrywek partyjnych z polityką międzynarodową? Cóż, są przesłanki, że i owszem... Oto, kilka miesięcy temu, we „Wprost” zarzucono Radkowi Sikorskiemu, że utrudniał Grzegorzowi Schetynie podróż na Ukrainę w gorącym okresie „kijowskiego majdanu” (koniec 2013 roku). Agnieszka Burzyńska pisała: „Wygląda (…) na to, że to resort Sikorskiego blokował Schetynie możliwość szybkiego wyjazdu do Kijowa. Tylko po to, żeby Sikorski zapunktował u Tuska, który jest ze Schetyną skonfliktowany. Oznacza to, że mała partyjna wojna wzięła górę nad ważnymi interesami międzynarodowymi”(2) W tym samym artykule trafiamy na jeszcze ciekawszy kawałek. Znów Agnieszka Burzyńska: „To Radek wymyślił plan zabrania samolotu prezydentowi w drodze na szczyt do Brukseli. „Arab” (Tomasz Arabski, były szef kancelarii premiera – red.) wziął to na siebie, my oberwaliśmy potwornie od opinii publicznej, a pomysłodawcy włos z głowy nie spadł – mówi z goryczą kolega z rządu. Chodzi o zdarzenia z końca 2008 r., kiedy okazało się, że Lech Kaczyński nie ma czym polecieć na szczyt unijny do Brukseli. Oficjalne uzasadnienie brzmiało, że pilot tupolewa się rozchorował, ale nieoficjalnie wiadomo, że plan uniemożliwienia dotarcia Kaczyńskiemu na posiedzenie Rady Europejskiej został przygotowany w kancelarii premiera”(3).
Jeśli pani Burzyńska ma rację, wychodzi na to, że przynajmniej część liderów PO gotowa jest do zagrań, nazwijmy to „niekonwencjonalnych”, także wtedy, gdy w grę wchodzi polityka zagraniczna. Wyobraźmy sobie teraz, że już w 2009-2010 roku istnieje w Warszawie knajpa, w której politycy PO lubię się spotykać, żeby swobodnie pogadać (i podjeść na koszt podatnika). Ktoś, być może Rosjanie, namierza to miejsce schadzek i zaczyna polityków podsłuchiwać... Wśród wielu ciekawych nagrań trafia się i takie, na którym – powiedzmy – ważny minister snuje wizje, jakby to było pięknie, gdyby Kaczyńskiemu coś z tym Katyniem nie wyszło i jakby można coś takiego zorganizować... Gdyby takie nagranie trafiło do Rosjan, to mógłby się w ich głowach narodzić plan wystawienia Polaków na pokusę spełnienia marzeń. Jeśli się oprą, to trudno, ale jeśli połkną haczyk, to otworzą się pola do ciekawych gier... Zaczyna się więc kuszenie: Kaczyński w Katyniu nie pasuje i wam i nam? To może by mu wspólnie podstawić nogę?
Ale wejście w podobne układy to byłaby głupota! – zakrzykniecie – co innego robić takie numery we własnym kółku, a co innego z Rosjanami. Po co dawać im do ręki „kompromaty” do ewentualnego wykorzystania w przyszłości? Są to słuszne uwagi, ale rzecz w tym, że mówimy właśnie o niefrasobliwości, jak sile dynamizującej politykę i każdy musi sobie w tym miejscu odpowiedzieć sam, czy uważa, że nasze polityczne tuzy z rządu, byłyby gotowe popełnić różne szaleństwa do spółki z cudzoziemcami (bo, że robią to z rodakami, to już wiemy). Co do mnie – uważam, że niestety mogliby iść na coś takiego.... Zresztą liderzy Platformy, owszem ryzykowaliby, ale mniej, niż można sądzić. Na najwyższym poziomie takie operacje knuje się przecież często w sposób okrężny, puszczając oko, mnożąc sugestie i robiąc aluzje, zaś kunszt polityczny polega i na tym, żeby dobrać sobie podwładnych odgadujących o co chodzi. Ma to wszystko na celu stworzenie systemu „buforów” osłaniających liderów, a – przede wszystkim – szefa wszystkich szefów. Dzięki takiemu systemowi, w razie wpadki uwikłaną w konkrety okazuje się koniec końców, najwyżej jakaś płotka, która płonie następnie na ołtarzu dobra partii, lider natomiast staje przed kamerami i woła łamiącym się głosem: „Wstyd mi, że trafił się wśród nas ktoś łamiący zasady, które cenimy nad życie. Dla takich ludzi nie było, nie ma i nie będzie miejsca w ….” (tu należy wpisać nazwę stronnictwa). By nie być gołosłownym, przypomnijmy jak prasa relacjonowała proces wykańczania Grzegorza Schetyny w jego śląskim mateczniku (do mediów wyciekło wtedy nagrania, z których wynikało, że ludzie wykańczającego Schetynę Jacka Protasiewicza kusili ludzi Schetyny stanowiskami – w zamian za zmianę frontu). „Polityka” donosiła: „...narodził się plan odebrania byłemu marszałkowi Sejmu Dolnego Śląska. Życzenie premiera mógł spełnić tylko Protasiewicz. Pomysł dojrzewał powoli, z naszych informacji wynika, że Tusk raczej inspirował i naprowadzał Protasiewicza, niż wydawał mu jasne polecenie; (…)”. (4). Później Protasiewicz pewnie „inspirował i naprowadzał”swoich podwładnych, ci zaś „dawali do zrozumienia”, że poparcie Protasiewicza przeciw Schetunie może się opłacać... A że wszystko odbywało się w klimacie inspirowania, naprowadzania, i sugerowania, więc ostatecznie Tusk mógł udawać, że o niczym nie wie, a Protasiewicz zamknął sprawę oświadczeniem: „- Przepraszam zwłaszcza za jedną z tych rozmów, którą prowadził jeden z posłów dolnośląskich, niedwuznacznie sugerując, że można by liczyć na pracę w zamian za oddanie głosu na mnie. To było karygodne i kompletna samowolka. Nikt go o to nie prosił ani nikt od niego takiej aktywności nie oczekiwał. Dobrze, że sprawą zajmie się są koleżeński”. No i tak to właśnie działa... Wyobrażam więc sobie, że – powiedzmy – polski urzędnik (nazwijmy go „T.A.”) spotyka się w Moskwie z przedstawicielem strony rosyjskiej i rozmawiają sobie tak:
Rosjanin: - ech, ten wasz Kaczyński. Po co on się pcha do tego Smoleńska?
urzędnik: w sumie to my też go tam nie chcemy... Jak wiecie...
Rosjanin: byłoby dobrze, gdyby miał jakiś problem z ta wizytą. Przecież coś zawsze może zawieść. Prądu może zabraknąć...
urzędnik: taaak...
Następnie w Polsce:
urzędnik: Rosjanie robią aluzje, że Kaczyńskiemu w Katyniu mogłoby coś nie pójść.
Szef MSZ: co na przykład?
urzędnik: nie wiem. Kaczyński to pechowiec, samochód mu się może zepsuć, albo mikrofon.
szef MSZ: nieźle by to wyglądało w mediach...
urzędnik: nooo....
A potem znów spotkanie z Rosjaninem...
urzędnik: rozmawiałem z szefem o tym waszym marzeniu, żeby Kaczyńskiemu w Katyniu powinęła się noga...
Rosjanin: i co?
urzędnik: strasznie go to ubawiło...
Już po braku bluzgów widać, że powyższe rozmowy są zmyślne bez polotu i bez troski o realizm, no ale nie piszemy tu powieści sensacyjnej, więc po cóż męczyć mózg literackimi ambicjami. Jak wyglądały prawdziwe rozmowy nie wiemy, ale wiemy, że jakieś konfidencjonalne spotkania odbywał z Rosjanami po restauracjach Tomasz Arabski, czyli ten sam „Arab”, który w 2008 roku prowadził operację mającą na celu utrudnienie Lechowi Kaczyńskiemu dotarcia na brukselski szczyt. W 2010 roku domyślny układ byłby taki: Rosjanie postarają się o jakiś „kiks”, a spodziewający się go Polacy będą mogli maksymalnie ograć rzecz propagandowo, pognębiając przeciwników polsko – rosyjskiego resetu... Nawiasem mówiąc, kogo jak kogo, ale Rosjan nie trzeba uczyć robienia podobnych złośliwości o czym świadczą chociażby przygody samochodu, którym 10 kwietnia 2010 roku jechał do Smoleńska Jarosław Kaczyński, jeśli zaś chodzi o oprawę propagandową, to wyobrażam sobie spotkania kogoś ważnego z Platformy z kimś ważnym reprezentującym „zaprzyjaźnione media” i rozmowy w stylu: „wiecie, gdyby Kaczyńskiemu znowu coś nie wyszło za granicą, to postarajcie się to dobrze ograć...”. Było, jak było, w każdym bądź razie 10 kwietnia niektórzy dziennikarze zachowali się tak, jakby byli z kimś na „gorącej linii”, a ów „ktoś” miał cele raczej polityczne, niż informacyjne (patrz: zachowanie np. Piotra Kraśki, o którym niżej...).
Dalej mamy z górki: wieczorem 9 kwietnia Sikorski jest przeświadczony, że następnego dnia prezydentowi zdarzy się w Katyniu jakiś kiks i idzie spać układając sobie bon moty do pisania na twitterze, a następnego dnia rano dostaje wiadomość, że tamci się rozbili.... I teraz tak - Polacy myślą: „Rosjanie przedobrzyli, niech nas teraz z tego wyciągają”, Rosjanie zakładają, że Polacy myślą właśnie w ten sposób, a że zakładają trafnie, więc zyskują ogromną przewagę „psychopolityczną”. Poczucie niechcianego, ale jednak jakiegoś współsprawstwa tragedii rozkłada stronę polską na łopatki i w to rozedrganie Rosjanie wchodzą być może z już gotowym scenariuszem (w każdym bądź razie od pierwszych chwil po „katastrofie” Rosjanie działają tak sprawnie i konsekwentnie, jakby byli z góry na to przygotowani). Oczywiście, gdyby taki scenariusz przygotowano, oznaczałoby to, że mieliśmy do czynienia albo z zamachem, albo przynajmniej z założeniem (i pójściem na ryzyko), że robienie polskiemu samolotowi problemów z lądowaniem może się skończyć źle. Nasza teoria nie wyklucza zamachu, choć funkcjonuje i bez niego, niemniej dziś, po przechwyceniu przez Rosjan Krymu, dużo łatwiej wyobrazić sobie, że Rosjanie zdolni są do działań „niewyobrażalnych”, a wplątanie strony polskiej w intrygę przeciw własnemu prezydentowi mogłoby u kogoś bezczelnego i bezwzględnego zrodzić pokusę, by iść na całość.... Ostatecznie za … jednym zamachem, pozbyto by się w ten sposób sporej części elity polskiej partii opozycyjnej (uchodzącej za „antyrosyjską”) i wciągnięto w pułapkę partię rządzącą stawiając ją na pozycji wspólniczki – przynajmniej gdy idzie o poprzedzającą zamach „grę wstępną”.
Wszyscy znamy te filmy, w których drobni gangsterzy zostają przez kogoś zaangażowani do – wydawałoby się – drobnej roboty, a koniec końców okazuje się, że szło o rozgrywkę na zupełnie innym poziomie i z czymś w takim stylu mielibyśmy do czynienia, a przy tym rzecz miałaby cechy zbrodni doskonałej: sprawca nie tylko zdołałby uwikłać we współwinę stronę, z którą później prowadziłby śledztwo, ale też kontrolowałby materiał dowodowy. Jeśli nie jest to sytuacja dla sprawcy idealna, to jest takiemu ideałowi bliska. Usłyszę, że trzeba by do tego przepowiadającego pogodę jasnowidza, albo osławionej „sztucznej mgły”. Cóż, nie wydaje mi się, by domglenie paru hektarów terenu przekraczało możliwości współczesnej techniki, ale przecież mgła mogła być w tym wszystkim czynnikiem przygodnym, który twórczo wykorzystano – skoro się już pojawił. W każdym bądź razie poszlaki wskazują, że szykowano coś, co miało utrudnić polskiej delegacji lądowanie i nawet krążyły na ten temat jakieś głuche wieści, skoro cytowany przez „Gazetę Polską Codziennie” ambasador Bahr wspominał, że jeszcze przed wizytą w „...środowisku mówiło się o podejrzeniach i nieufności, iż Rosjanie zrobią coś takiego, że nie będzie można wylądować”(5).
Tak czy owak, niezależnie od tego, czy doszło do zamachu, strona polska uważałaby się za współuwikłaną w wypadek i to poczucie – jako się rzekło – rozkładałoby ją psychologicznie. W tej sytuacji zrozumiałe staje się błyskawiczne podchwycenie, podsuwanej przez Rosjan przykrywkowej narracji o „winie pilotów” i rozsyłanie słynnych SMS-ów, o których donosił nieboszczyk Petelicki. Wygląda to tak, jakby Polacy poszli po najmniejszej linii oporu i trzymali się scenariusza „Kaczyńskiemu znowu coś nie wyszło” (tym razem – ostatecznie...). Co więcej - „katastrofę smoleńską” wmontowano w operację „resetu”, zdumiewa przy tym rozmach, z jakim to zrobiono: Piotr Kraśko ze swoją ekipą z miejsca kupuje w Smoleńsku znicze, by później przedstawić je widzom „Wiadomości” jako palone przez wstrząśniętych Rosjan, dziwny dyplomata Tomasz Turowski wieszczy, że „....z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy - nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją”, Ewa Kopacz bez zmrużenia okiem łże o doskonałej współpracy przy badaniu zwłok, nieco później na wezwanie Andrzeja Wajdy różni idioci stawiają świeczki na sowieckich cmentarzach (co ciekawe, ta „nowa świecka tradycja” jakoś się nie utrwaliła...). Zupełnie jakby się chciano Rosjanom podlizać licząc, że sami uwikłani zamkną sprawę szybko i sprawnie i może jeszcze zechcą wziąć na siebie część odpowiedzialności pisząc w swoim raporcie coś brzydkiego o pracy rosyjskich kontrolerów. I tu Rosjanie „zawiedli” na całej linii, ale to już historia do opowiedzenia innym razem....
przypisy
1. za: Sławomir Kmiecik, Przemysł pogardy, s.75
2-3. Agnieszka Burzyńska, Test Sikorskiego, Wprost 9.12.2013
4. Wojciech Szacki, Nowy napastnik premiera, Polityka 45/2013
5. GPC 05.10.2013
Inne tematy w dziale Polityka