Gdy tylko okazało się, że w kręgu „Gazety Polskiej” szykują książkę o potomstwie komunistycznych rodów, z miejsca zaczęło się piekło. Ci ludzie żyją na własny rachunek – zawołano z Czerskiej i okolic – jak można „obciążać dzieci winami rodziców?!” Otóż, można to robić zupełnie zwyczajnie i tak też się to robi. Jakkolwiek dla czytelników „GW” może to być rewelacją, to jednak faktem jest, że socjologowie (czy historycy) zajmują się badaniem nie tylko indywiduuów, ale też badaniem bytów zbiorowych zwanych – powiedzmy – grupami społecznymi. Ci dziwni badacze uważają bowiem, że człowiek zwykle nie dochodzi do wszystkiego w izolacji od innych li tylko siłą własnego umysłu i rąk, a przeciwnie – nasiąka wpływami środowisk w których się obraca, przy tym nie chodzi jedynie o wpływy emocjonalno-intelektualne, ale też o zaplecza innego rodzaju, ot chociażby o dziedziczenie osadzenia w strukturze społecznej, czy też o korzystanie z wypracowanej przez przodków sieci powiązań i znajomości. Rekonstrukcja tego rodzaju oddziaływań i związków nie jest możliwa, bez tego, co zwie się w III RP (z oburzeniem) „obarczaniem dzieci winami rodziców”, i tu pojawiają się liczne pytania. Bo dlaczego tak często mówi się u nas o obarczaniu „winami”, a nie „osiągnięciami”, i dlaczego wśród postkomunistycznych elit podchodzi się do takich spraw tak nerwowo? Toć gdzie indziej jest inaczej i jeśli czyjś dziadek czy ojciec, w uczciwy sposób zapewnił potomstwu dobre warunki startu, to ów ktoś raczej się takimi przodkami szczyci, niż się ich wstydzi i nie są mu straszne straszne żadne rodzinne lustracje. Ot, na przykład w jednej z angielskich telewizji dużą popularność miał (a może ciągle ma) program pt. „Who do you think you are”, jak raz polegający na grzebaniu w historiach rodzinnych uczestników. Grzebano tam pewnie tym, którzy sami chcieli, ale coś mi mówi, że nawet w takiej postaci „format” owego programu długo nie znajdzie w III RP nabywcy... Bo co z tego, że grzebią w nim ochotnikom, skoro taka operacja oswaja sam fakt grzebania i publiczność mogłaby jeszcze dojść do wniosku, że – po pierwsze – takie grzebanie jest ekscytujące, a – po drugie – to, skąd przychodzimy, ma jednak znaczenie?
W Anglii podobne konstatacje, to banał, ale mieszkamy przecież w Polsce, a to zupełnie inna sprawa... Tak się bowiem składa, że (w przeciwieństwie do Anglików)żyjemy w czasach świeżoporewolucyjnych w związku z czym przeróżne trupy w szafach nie zdążyły się jeszcze nad Wisłą gruntownie rozłożyć. Bo powiedzmy, że w takiej Anglii (czy Ameryce) protoplasta jakiegoś znanego rodu dorobił się na handlu opium (jeśli nie czymś gorszym) czy też zaczynał karierę od mordów i gwałtów w szeregach tej czy innej armii. Fakt niesympatyczny, ale z reguły było to kilkaset, czy może ze 160 lat temu, czyli dawno, więc zrobiły się z tego antykwaryczne anegdoty. Bo tak się już na tym świecie plecie, że dziadkowie czy ojcowie zrywają paznokcie, wnukowie i córki zostają biznesmenami, dziennikarzami, reżyserami, czy też dekoratorkami wnętrz, słowem miewają zajęcia czyste, przyjemne, prestiżowe i last but not least dobrze płatne, zaś prawnukowie i praprawnuczki (nie mówiąc o praprawnukach i prapraprawnuczkach) mogą już dość luźno odnosić się do spatynowanych początków swych fortun. Ostatecznie każda elita jakoś tam powstała, i choć jej zaranie to zwykle mało budujący obrazek., to jednak, jako się rzekło, czas leczy rany... Tak to wygląda w krajach szczęśliwszych, a u nas? Otóż, nas od ostatniej rewolucji (czyli gwałtownej wymiany elit) dzielą ledwie dekady, co rzecz jasna zmienia postać rzeczy: nie jesteśmy na etapie prawnuków i praprawnuczek, lecz na etapie córek i wnuków. Tu uwaga – pisząc o rewolucji nie mam, broń Boże, na myśli tzw. „obalenia komunizmu”, a przeciwnie – mam na myśli okres w którym komunizm w Polsce instalowano, bo to był czas, gdy w miejsce starych rodziły się nowe hierarchie i wtedy też trwała pierwotna akumulacja wciąż procentujących kapitałów społecznych... Oczywiście sławetna „transformacja ustrojowa też ma swoje znaczenie – ostatecznie to w jej trakcie kapitały społeczne zestalano w postaci kapitałów w klasycznym tego słowa znaczeniu, niemniej jeśli mamy szukać momentów założycielskich, to musimy kopać w okolicach roku 1939 (i kilkunastu następnych lat), choć można sensownie twierdzić, że wypada się cofnąć głębiej, to jest aż do roku 1914 – przynajmniej, jeśli przyjmiemy perspektywę nie wąsko-polską, ale szerszą, to jest wschodnioeuropejską. Bo ostatecznie druga wojna światowa była dogrywką pierwszej i to w efekcie „Wielkiej Wojny” (1914-1918) zaistniały reżimy, które, jak podaje Timothy Synder w dziele „Skrwawione ziemie” pomiędzy rokiem 1933 a 1945 wyprawiły na tamten świat 14 milionów mieszkańców Europy Środkowej i Wschodniej, zmieniając nie do poznania tereny ich zamieszkania i to zmieniając je zarówno w wymiarze politycznym, jak i kulturowym. Było więc tak, że przez lat kilkanaście na tym kawałku Ziemi kręcił się krwawy młyn, aż wreszcie na placu boju pozostali zwycięzcy, to jest partie komunistyczne, które wzięły w posiadanie nieszczęsne krainy regionu...
To, co dotąd nawypisywałem na pewnym poziomie nie jest kontrowersyjne nawet dla postkomunistycznego salonu (no, może poza końcówką ostatniego zdania....). Ostatecznie od ładnych paru lat furorę w III RP robią książki niejakiego Grossa, pisującego o tym, jak to Polacy utuczyli się na żydowskich i niemieckich majątkach, a już zupełnie niedawno powszechnie obcmokano film „Róża” Wojciecha Smarzowskiego, mówiący ponoć o tym, że „nasza rzeczywistość jest ufundowana na przemocy”. Cóż, nasza rzeczywistość faktycznie jest ufundowana na przemocy, ale hierarchia beneficjentów tej przemocy wygląda inaczej, niż powiada Gross (bo co dokładnie chciał nam powiedzieć Smarzowski – tego nie wiem). Otóż, w Polsce na samym szczycie tej hierarchii nie znaleźli się „aryjscy” biedacy przejmujący mienie żydowskich biedaków, tylko to, co można by orwellowsko nazwać „partią wewnętrzną” partii komunistycznej, to jest - „grupa trzymająca władzę” w PPR/PZPR. Nie bez znaczenia jest przy tym ta okoliczność, że owa „partia wewnętrzna”, w decydujących, pierwszopowojennych latach, w sporym procencie składała się z niedobitków KPP i KZMP, ale do konsekwencji objęcia władzy w Polsce przez przedstawicieli tak osobliwej subkultury jeszcze wrócimy, a póki co uświadomcie sobie skalę ich sukcesu - o ile w II RP partia komunistyczna (z przybudówkami) była umocowaną zewnętrznie polityczną sektą, której członkowie nie mieli dobrych widoków na kariery, o tyle po wojnie komuniści wzlecieli na sam szczyt i wzięli (prawie) wszystko, co było do wzięcia. Dodajmy, że ten awans miał też wymiar jak najbardziej materialny, i kto wie, czy grzebanie w hipotekach, nie wywołało by dziś ryku głośniejszego od tego, jaki rozlega się przy grzebaniu w metrykach, zwłaszcza, że rzeczony Gross wyprodukował był swoistą narrację do mówienia o takich sprawach w sposób moralistyczno-emocjonalny. A skoro już na to zeszło pozwolę sobie na dygresję. Otóż, żona Jana Grossa, pani Grudzińska-Gross, współautorka „Złotych żniw” jest córką komunistycznego prominenta – jakiegoś ministra, czy wiceministra. Jadwiga Staniszkis, która odwiedzała Grudzińskich wspomina, że mieli oni wspaniałe mieszkanie, a ja chętnie poznałbym historię tego mieszkania, bo coś mi mówi, że PRZED wojną mogło ono należeć do kogoś zupełnie innego, i ów ktoś ani go później Grudzińskim nie sprzedał, ani też – dobrowolnie – nie podarował. Nie wiem jak to było z tym konkretnym mieszkaniem, ale na podstawie lektury wspomnień samych komunistów, lub też wspomnień ich potomstwa mogę stwierdzić, że mieszkania, które chapnęli opisują często jako „poniemieckie”, choć były one „poniemieckie” na tej samej zasadzie, na jakiej „poniemiecki” był Wawel w którego komnatach na parę lat zainstalował się Hans Frank. Takie „poniemieckie” mieszkania można znaleźć w np. dwutomowej opowieści Stefana Mellera, w wywiadzie-rzece z Danielem Passentem, czy w „Domu na Rozdrożu” - książce Ewy Bieńkowskiej, która, to książka zdaniem Adama Michnika jest … „piękną sagą rodzinną, ale też imponującą, świetnie pomyślaną i napisaną opowieścią o Rodzicach, ludziach, którzy przeżyli epokę PRL-u, będąc osobowościami lewicy o nieskazitelnej uczciwości i aktywnym zaangażowaniu w swój czas” (tyle Michnik, a kto ciekawy, ten może poznać historię „Domu na Rozdrożu” z artykułu „Dobry adres” Agnieszki Rybak drukowanym w „Rzeczypospolitej” w 2008 roku). Są to interesujące sprawy, niestety – informacje o komunistycznych „złotych żniwach” są rozproszone i chyba nie istnieje większe opracowanie na ten temat, co – swoją drogą - świadczy na rzecz teorii o stalinowskich korzeniach współczesności (ostatecznie książki, których nie napisano, są czasem równie wymowne, co te napisane). Kiedyś trzeba będzie wrócić do tematu komunistycznych „złotych żniw”, ale teraz zajmijmy się innymi konsekwencjami podbicia Polski przez komunistów. Musimy trochę poteoretyzować, ale przecież wszyscy to lubią, więc – jazda...
Otóż, kultura polska, jak i większość innych kultur jest nie tyle monolitem, co raczej konglomeratem subkultur. Elementy tego konglomeratu wchodzą ze sobą w przeróżne interakcje, przy czym nie zawsze są to relacje przyjazne. Mówiąc językiem przyrodników – gra idzie o adaptację środowiska: każda subkultura (czy ściślej – jej elita) chce ustawić resztę pod swoje preferencje, a punkty starcia między najsilniejszymi subkulturami wyznaczają linie frontów największych wojen kulturowych. Takie wojny toczą się jak świat długi i szeroki, ale sytuacja w Polsce jest szczególna, a to z racji naszej pokręconej historii, o której wspomnieliśmy wyżej. Otóż, kilkadziesiąt lat temu konglomerat zwany polską kulturą gwałtownie przebudowano wprowadzając do jego centrum element z peryferii, przy czym subkultura, która z mocy Stalina dostała w Polsce władzę, była nastawiona dziko antagonistycznie do tego, co da się określić mianem głównego nurtu (czy, jak kto woli – do najsilniejszych dotąd subkultur). W Polsce ten główny nurt był przecież raczej katolicki, niż ateistyczny, raczej narodowy, niż internacjonalistyczny, raczej „zachowawczy”, niż „postępowy”, słowem – było to przeciwieństwo subkultury komunistycznej. Próba adaptacji środowiska pod preferencje tej właśnie subkultury oznaczała zatem totalną wojnę kulturową i taką wojnę wywołano, a jej najostrzejszą fazę zwiemy dziś „stalinizmem”. Stalinizm się co prawda skończył, ale jego liczne skutki pozostały, a jeden z tych skutków był taki, że infrastruktura służąca do podtrzymywania, reprodukcji i produkcji kultury (edukacja, media, dystrybutory prestiżu) została obsadzona przez przedstawicieli mniejszości wrogiej wobec kulturowych preferencji większości. A ponieważ była to, jak dotąd ostatnia rewolucja, więc struktury te ewoluują do dziś bez utraty ciągłości kooptując świeżą krew z grona osobników bliskich „genetycznie”, a ich zasobem są rody komunistycznej „arystokracji”. Czy chcę powiedzieć, że w tych rodach dziedziczy się jakieś kody kulturowe? To właśnie chcę powiedzieć i nie wydaje mi się, by była to teoria szczególnie szokująca. Czyż i w postkomunistycznej prasie nie uprawia się takiej „genetyki”? Otóż, uprawia się. Bo niby grzebanie w genealogiach jest w III RP wyklęte, ale czasem zdarzają się wyjątki. Ot, na przykład w zeszłym roku mieliśmy dyskusję o chłopskich korzeniach polskości. Rozprawiano na ten temat i w „Znaku” i w „Krytyce Politycznej”, a niezawodna „Gazeta Wyborcza”, wypuściła przy tej okazji cały cykl artykułów pod szyldem „Nie wstydź się swojego chłopa”. Nie będę tego wszystkiego tutaj streszczał, krótko mówiąc szło o to, że mentalność Polaków po dziś dzień kształtowana jest przez smutne doświadczenie poddaństwa i pańszczyzny. No cóż, poddaństwo i pańszczyznę w różnych zaborach znoszono w różnych latach, ale ostatecznie skończyło się to gdzieś tak ze 150 lat temu. Jakkolwiek by nie liczyć 150 lat to więcej niż 60, i trudno mi uwierzyć, że korzenie chłopskie przez wiek z okładem działają niczym jakiś retrospektywny determinizm klasowy, za to promieniowanie otoczenia komunistycznego nie daje się uchwycić już po paru dziesięcioleciach. Czy to możliwe, że szary Polak dziedziczy po swoim prapradziadku-chłopie pańszczyźniamym całą masę obciążających matryc mentalnych, a córka milicjanta, czy syn PRL-owskiego trepa nie dostaje po rodzicach niczego? I dlaczego córki SB-ków, synowie trepów i wnukowie funków KPP mogą w gazetach i telewizjach robić szaremu Polakowi różne psychoanalizy, a sami chcą mieć od takich operacji imunitet? Doprawdy proszę państwa! Nie wstydźcie się swojego komucha...
Inne tematy w dziale Polityka