Najnowszy numer „Najwyższego Czasu!” przynosi artykuł Janusza Korwina Mikke poświęcony Annie Grodzkiej. Artykuł jest, oględnie mówiąc nieprzychylny – widać Korwin Grodzkiej nie lubi. Rzecz jest niby zrozumiała – Mikke i Grodzka to światopoglądowe antypody, a prócz poglądów jest jeszcze kwestia operacji zmiany płci, która też się Korwinowi nie podoba – autor twierdzi wręcz, że cała ta operacja to może być pic... No cóż, wydaje się, że – tym razem – Korwina Mikke zawiodła intuicja. Anna Grodzka nie udaje i – co więcej – prawica może mieć z tego pewien zysk. Bo Anna Grodzka to - w pewnym sensie - osobowość skrajnie prawicowa i, jako taka jest dla lewicy dwuznacznym sztandarem. Nie byłby to jedyny taki przypadek. Przypomnijmy, że u zarania bieżącej kadencji sejmowej trzy figury nowych posłów budziły szczególny entuzjazm w obozie Permanentnej Rewolucji. Byli to:
1. John Godson – jako murzyn
2. Robert Biedroń – jako pederasta
3. Anna Grodzka – jako transseksualista
Pierwszy pokładane w nim nadzieje zawiódł John Godson... Różni postępowi rasiści widząc jego karnację, już mieli posła za narzędzie do wypalania „polskiej ksenofobii”, a tu się okazało, że Godson prócz koloru, ma też poglądy i to takie, że w „Wyborczej” piszą o nim teraz: „... były pastor, który przybył do Polski nawracać Polaków na chrześcijaństwo”. No, już my wiemy, co oznacza taki przekąs w tej gazecie: poseł Godson okazał się „czarny” (oczywiście w sensie metaforycznym, bo idzie o reakcyjne przekonania...). Tyle, o pośle Godsonie, a co z pozostałą dwójką? Cóż, Grodzka i Biedroń poglądy niby mają jak złoto, wystarczy jednak chwila refleksji, żeby dojść do przekonania, że przynajmniej posłanka Grodzka powinna budzić wśród lewicy mieszane uczucia. By rzecz wyjaśnić musimy, niestety zanurzyć się w odmęty filozofii... Otóż, różni mędrkowie powiadają, że na głębokim poziomie prawicę od lewicy odróżnia stosunek do rzeczywistości. Ludzie o skłonnościach prawicowych postrzegają rzeczywistość jako coś co istniejąc obiektywnie narzuca człowiekowi pewne prawa i ograniczenia. I tak, zdaniem prawicy istnieje, dajmy na to, „natura ludzka”, której nie da się przeskoczyć i trzeba tę okoliczność brać pod uwagę, o ile nie chce się doprowadzić do jakiegoś nieszczęścia...
Dla lewicy tymczasem rzeczywistość to produkt czy to stosunków klasowych, czy to konwencji społecznych czy wreszcie przeróżnych dyskursów, słowem rzecz skonstruowana i dająca się konstruować, w związku z czym lewica aż się pali, by tak poustawiać konstruujące rzeczywistość zmienne, by w efekcie produkowały one ludzi o pożądanych (przez lewicę) cechach... Jak łatwo zgadnąć „natura ludzka” to też jest dla lewicy ideologiczny konstrukt służący dyscyplinowaniu wykluczaniu i eksploatacji, a już szczególnie paskudnym komponentem tego konstruktu są praktyki i dyskursy dotyczące spraw okołopłciowych. Obiektywnie nie istnieje coś takiego jak „męskość” czy „kobiecość” - powiada nam lewica – wszystko to są narzucane przez społeczeństwo role, przy tym „kobiecość” jest rolą wyjątkowo już ograniczającą, żyjemy bowiem w patriarchacie...
I w tym momencie na scenie pojawia się Anna Grodzka, utzymująca, że urodziła się kobietą w męskim ciele... Otóż, istnienie takich istot trudno jest wytłumaczyć na gruncie lewicowej antropologii. Pół biedy, gdyby chodziło o kobietę, pragnącą stać się mężczyzną – tu coś tłumaczyłaby teoria patriarchatu, ale co począć z mężczyzną gotowym się wykastrować, byle tylko zostać kobietą? Kastracja zawsze jest posunięciem radykalnym, a tu jeszcze ktoś się trzebi, po to, by trafić w szeregi upośledzonej mniejszości (będącej co prawda arytmetyczną większością....). Skąd się coś takiego bierze? Przecież ”system” tego nie narzuca, a nawet przeciwnie – robi wszystko, by tożsamość płciowa współgrała z płciowymi organami. Gdyby tożsamość płciową narzucano z zewnątrz – Grodzka po dziś dzień byłaby stuprocentowym samcem. Sama zresztą powiada, że długo starała się grać rolę wyznaczaną przez konwencję społeczną, ale grać nie mogła, jak bowiem twierdzi: „nigdy nie była mężczyzną”. Więc jak to jest? Świat cały widział w niej mężczyznę, „system” pracował na to, by była mężczyzną, ona sama próbowała być mężczyzną, i NIC? Dla lewicy to powinien być filozoficzny skandal... Tyle osób zaangażowało się w podważanie podwalin tożsamości płciowych, taki np. redaktor Blumsztajn do tego stopnia przejął się teoriami głoszącymi, iż płeć jest kwestią konwencji, że występuje na feministycznych manifestacjach z hasłem: „Pierdolę, nie rodzę!”, a tu pojawia się posłanka Grodzka i wszystkie teorie spod znaku „nikt nie rodzi się kobietą” idą w gruzy... Do widzenia pani de Beauvoir i pani Butler (i legionie innych pań...). Oto nagle wychodzi na to, że poczucie tożsamości płciowej, to nie są narzucane przez otoczenie „konstrukty społeczne”, ani też żadne „akty performatywne” tylko, aż wstyd pisać, mięso i krew, czy może raczej neurony i hormony. I nawet najbardziej „emancypacyjny dyskurs” się na tym wykopyrtnie... Lewicy oczywiście to nie powstrzyma, a co najwyżej skłoni ją (z czasem) do porzucenia manipulacji instytucjonalno-językowych na rzecz manipulacji psychochemicznych czy genetycznych, niemniej jest w postaci Anny Grodzkiej coś „skrajnie prawicowego”, niechże więc Janusz Korwin Mikke łypnie na nią czasem życzliwszym okiem – dla lewicy Grodzka to dopiero jest zboczeniec! (choć lewica nigdy tego głośno nie przyzna...).
Inne tematy w dziale Polityka