Powiadają, że było tak: gdzieś u schyłku piętnastego stulecia krętek blady (Treponema pallidum), zaokrętowawszy się uprzednio w jakimś egzotycznym porcie na statku któregoś z państw włoskich czy hiszpańskich, przybył do Europy i rozpoczął triumfalny marsz przez kontynent z Zachodu – na Wschód.... Kierunek tej ofensywy odbił się zresztą w językach i tak, o ile w Polsce syfilis zwano „chorobą francuską”, o tyle w Moskwie była to już „choroba polska”. Nas jednak interesują inne związane z krętkiem fenomeny. Bo oto krętek „przybył i zwyciężył”, a jakiś czas potem wśród zachodnioeuropejskich klas wyższych zapanowała moda na peruki... Są historycy łączący ową modę z sukcesami krętka: rażeni kiłą tracili włosy, i właśnie peruki miały maskować ten przykry fakt... Ale moda to okrutna pani, więc peruki założyli nie tylko chorzy i łysi, ale też zdrowi i kudłaci, a gdyby ktoś modę bojkotował, to niechybnie uchodziłby w „dobrym towarzystwie” za „nieprzyzwoitego”. Był to zatem prawdziwy triumf syfilityków, którym udała się sztuka „ustawienia kultury” pod swoje potrzeby... Czy wszystko to miało jakąś podkładkę intelektualną nie wiem, ale bez trudu mogę sobie wyobrazić syfilityków -myślicieli piszących traktaty o tym, że włos naturalny to manifestacja pierwiastka zwierzęcego i nie ma się czym chwalić, za to zwyczaj noszenia peruk świetnie współgra z dogmatami religii panującej.
Moda na peruki z czasem minęła (czy aby nie było to skorelowane z postępami medycyny?), a setki lat później, tym razem ze Wschodu na Zachód ruszyła na podbój świata inna „bakteria” uszkadzająca mózg (no, może raczej umysł...). Zwała się ona: bolszewizm. Co ciekawe, i bolszewizm, na wzór krętka, największe triumfy odniósł wśród „klas wyższych”, to znaczy – stare klasy wyższe położył trupem, a na ich miejsce wyhodował nowe, na własną miarę. Potem „bakteria” zdechła (choć część badaczy podejrzewa raczej mutację) za to wyhodowane przez nią „klasy wyższe” przetrwały. I – jak można się było spodziewać – wzorem niegdysiejszych syfilityków usiłują tak ustawić nam kulturę, by maskowała ona ślady ich zarażenia (lub, by ewentualnie przedstawiała je jako szlachetne blizny...). Wykształciła się z tego etykieta skomplikowana niczym etykieta bizantyjskiego dworu, a muszą jej hołdować wszyscy, którzy chcą uchodzić za „dobrze wychowanych” - niezależnie od tego, czy bolszewizm ich pokąsał, czy nie. Sprawa nie jest prosta, bo trzeba znać liczne prawidła i wiedzieć, dajmy na to, że mówiąc o Władysławie Bartoszewskim wypada, a nawet należy wspomnieć o jego młodzieńczych zaangażowaniach, ale niech nas Ręka Boska broni, by robić coś podobnego mówiąc o Wisławie Szymborskiej, bo byłoby to mniej więcej tak, jakby trzysta lat temu ktoś zerwał wysoko urodzonej damie perukę w czasie balu...
Od czasu do czasu zdarzają się jednak właśnie tacy obrazoburcy, którzy postkomunistycznej „arystokracji” chcą „peruki” pościągać i wtedy wybucha wielki skandal. Ostatnio stało się to za sprawą książki Romana Graczyka o „Tygodniku Powszechnym”. O ile się orientuję z książki wynika tyle, że „Tygodnik” był kontrolowany przez władzę. Dla takiej konkluzji nie trzeba zresztą czytać grubej książki pana Graczyka. Wystarczy lektura wywiadów udzielanych ostatnio obficie przez tygodnikowych Matuzalemów (weźmy chociażby wywiad Krzysztofa Kozłowskiego dla „Gazety Wyborczej”). A tych, którym konkluzja wydaje się za ostra proszę o odpowiedź na pytanie: czy mając pismo (powiedzmy – tygodnik) dalibyście mi takie możliwości kontrolowania jego przekazu, jakie mieli komuniści w przypadku „Tygodnika Powszechnego”? No więc oczywiście nie dalibyście, bo nikt rozumny by nie dał – gdyby nie musiał....
Ależ redaktorzy „Tygodnika Powszechnego” musieli! - usłyszę w tym miejscu - i była to właśnie owa „cena przetrwania”, dzięki której to i owo udało im się ugrać. Tylko – co ugrali? Otóż, śmiem twierdzić, że nie ugrali niczego, czego komuniści nie wkalkulowali w swój bilans zysków i strat. Zysków przede wszystkim, bo znając przebieg dziejów rzec można, że każda złotówka wydana przez bezpiekę na śledzia, którego na jej koszt pożarł był Krzysztof Kozłowski w ostatecznym rachunku zaprocentowała komunie milionkrotnie. A co najgorsze - procentuje po dziś dzień. Związki zadzierzgnięte niegdyś w kawiarni „Kolorowa”, czy w hotelu „Cracovia”, okazały się bowiem na tyle mocne, że przetrwały cezurę 1989 roku. Bo czy komuna mogła sobie wymarzyć „pierwszego niekomunistycznego” szefa MSW lepszego od Krzysztofa Kozłowskiego? Czy mogła znaleźć lepszych bojowników przeciwko dekomunizacji i lustracji, niż owiani legendą „ludzie TP”? Wątpię... No dobrze – ten największy zysk nie był wykalkulowany. Nie przypuszczam, by komuniści byli na tyle przewidujący, że świadomie hodowali sobie środowiska, które będą ich osłaniać w chwili krachu systemu. Ale tak właśnie wyszło, więc świadoma czy nie inwestycja okazała się trafiona. W imię ochrony swoich „peruk” ludzie „tygodnika” budowali postkomunizm... I akurat tę „cenę przetrwania” zapłaciliśmy my... „Syfilitycy” znowu górą...
Inne tematy w dziale Polityka