Artur Domosławski napisał biografię Ryszarda Kapuścińskiego, w której paru rzeczy nie pominął, w związku z czym tu i ówdzie odezwały się żale i złorzeczenia. Sytuacja niby znana, ale – ważmy proporcje. W żadnym razie nie wypada łączyć tego, co dzieje się wokół książki Domosławskiego z tym co działo się, na przykład, wokół książki Gontarczyka i Cenckiewicza o Wałęsie. Podobieństwa są jedynie powierzchownie (choć może się to jeszcze zmienić). By sprawę wyjaśnić musimy łyknąć trochę salonologii teoretycznej. Otóż, postkomunisyczny establishment (zwany dalej salonem) problem niebezpiecznych treści rozwiązuje przy pomocy dwóch metod, to jest przemilczenia lub nagonki. Przemilczenie to przemilczenie i nie ma o czym gadać, za to nagonki da się podzielić na kilka typów (choć granice typów bywają płynne). Mamy więc:
1. Nagonki prewencyjno-edukacyjne
2. Nagonki defensywno-neutralizujące
3. Nagonki odłamkowe
Te ostatnie urządza się na obiekty niejako zastępcze chcąc ugodzić w coś innego. I tak – dajmy na to – niedawna nagonka na Pawła Zyzaka mierzyła w IPN. Co do pozostałych typów nagonek, to nagonka prewencyjno-edukacyjna ma za cel duszenie spraw w zarodku, przy okazji ucząc publiczność, że pewnych rzeczy lepiej nie tykać. Taką właśnie nagonkę urządzono kilkanaście lat temu na autora książki „Tematy niebezpieczne”. Książka wyszła na prowincji, była marna, a nakład miała śmieszny, więc pies z kulawą nogą, by ją zauważył, tymczasem – wybuchła wokół niej wielka awantura. A wybuchła, bo salon postanowił wykorzystać książczynę i jej autora za pretekst właśnie do nagonki prewencyjno-edukacyjnej („tak mu dopieprzymy, że każdy następny zastanowi się dziesięć razy, nim pójdzie w jego ślady”). Jeśli zaś chodzi o nagonkę defensywno-neutralizującą, to nagonka taka stosowana jest w przypadku, gdy wrogowi coś się jednak uda i trzeba rzecz odkręcić. Do nagonek defensywno-neutralizujących salon jest więc de facto zmuszany można zatem uważać je za jego porażki, bo neutralizacja rzadko bywa pełna. Sięgnijmy znów po przykłady: oto kanał TVP „Historia” emituje film „Towarzysz generał”. Kanał jest niszowy, więc film można było spokojnie przemilczeć, choć możliwa była też – oczywiście – nagonka prewencyjno-edukacyjna. Jak pamiętamy tym razem salon wybrał przemilczenie popełniając tym samym błąd, bo ośmielony wróg puścił film w masowej TVP1 i trzeba było urządzać nagonkę defensywno-neutralizującą. Po tej dawca salonologii teoretycznej możemy wrócić do Domosławskiego...
Jak łatwo zauważyć – Domosławski nie został poddany opisanym przed chwilą zabiegom. Ani się jego książki nie przemilcza, ani nie urządza się nagonki na autora (bo trudno za taką uznać pomruki niezadowolenia i te parę epitetów). Z czym więc mamy do czynienia? Póki co - ze skandalem w salonie: jeden z jego bywalców zrobił coś, czego robić nie powinien. Piszę „póki co”, bo rzecz jest dla salonu szalenie niebezpieczna i brak ostrzejszej reakcji tłumaczyć może chyba tylko dezorientacja: dotąd nie zdarzało się, by „swój” wyszykował taką siurpryzę. A Domosławski wypisuje przecież rzeczy straszne i nie dziwmy się, że jedni deklarują, iż książki nie przeczytają (Stefan Bratkowski), a znów innych przy czytaniu „boli serce” (Monika Olejnik). Bo - o ile można sądzić po przedstawionych dotąd omówieniach – Domosławski opisuje, jak to Kapuściński kapował i konfabulował. I teraz można oczywiście krzyczeć, że kapując „nikogo nie skrzywdził”, a konfabulując wyrażał jakąś „wyższą prawdę”, nie zmieni to jednak faktu, że kapowanie kojarzy się publiczności jak najgorzej, a konfabulacja przystoi może poecie, ale nie reportażyście. Mickiewicz pisząc sonety krymskie nie twierdził, że robi raport z podróży po stepach akermańskich, mógł więc pisać, co mu ślina na język przyniosła (co prawda dziś, gdy unijni mędrcy zrobili ze ślimaka „śródlądową rybę” to mickiewiczowskie „wypłynąłem na suchego przestwór oceanu” nabiera cech hiperrealizmu, ale nie rzutujmy tego w przeszłość...), natomiast Kapuściński zmyślając w reportażach nabijał czytelników w butelkę.
Ale to jeszcze nie wszystkie herezje Domosławskiego. Bo – jak się wydaje – jego książka jest świetną ilustracją tezy, że PRL demoralizowała a skutki tej demoralizacji trwają w III PR. Kapuścińskiego np. został przez swoje zaszłości „zmuszony” do stworzenia jednej konfabulacji więcej (jeśli przyjąć teorię Domosławskiego, tłumaczącą dlaczego Kapuściński zmyślił historię o ojcu, który ledwie wywinął się z Katynia). Takie rzeczy skłaniają do przemyśleń. Wszak czytając – powiedzmy – „Gazetę Wyborczą” można dojść do przekonania, że „realny socjalizm” skutecznie zdemoralizował mieszkańców miasteczek i wsi (szczególnie wsi PGR-owskich) zmieniając ich w roszczeniowych homo-sovieticus, za to PRL-owskie elity system wręcz uszlachetnił, czemu najlepszy dowód dały przy „okrągłym stole”. Adam Michnik powiedział nawet wprost, że Polacy mają elitę lepszą, niż na to zasługują, a tu Domosławski wyskakuje z książką, która – na przykładzie prominentnego przedstawiciela elity – pokazuje w jakim bagienku taplało się to stadko, by zrobić karierę. Podczepiali się pod partyjne koterie, donosili, kłamali, a później przez resztę życia żyli w strachu, żeby się nie wydało... Mało budujący obrazek niezależnie od tego, co tam Domosławski nawymyślał, by Kapuścińskiego usprawiedliwić, a przy tym czytelnikowi – chcąc nie chcąc – ciśnie się na myśl pytanie: ciekawe na jakie też „kompromisy” poszedł na przykład taki Stefan Bratkowski... Albo – nieboszczyk Geremek. Albo....
Za to wszystko winniśmy Domosławskiemu wdzięczność, ale – czy tylko jemu? Skąd właściwie wzięła się jego książka? Albo – dlaczego powstała dopiero teraz? I dlaczego nie powstają inne o innych gwiazdach establishmentu? Postkomunizm jest wszak potencjalnym rajem dla historyków, reportażystów czy publicystów. Tyle tematów do przerobienia, tyle tajemnic do odkrycia, tyle przekłamań do wyprostowania... Tymczasem – susza. Nie trudno zgadnąć, że w dużej mierze jest to efekt działania omówionych wyżej metod, przy pomocy których postkomunistyczny establishment prowadzi swoją „politykę historyczną”. Mało kto ma ochotę wystawiać się na cel nagonki, lub usłyszeć, że „jego się nie czyta”. Słowem teren jest zaminowany i nie ruszymy dalej, póki kogoś nie rozerwie. Nie pamiętam już kto (chyba Piotr Lisiewicz w „Gazecie Polskiej) zauważył, że biografie Wałęsy nie mogły zacząć powstawać, do póki nie znalazł się ktoś, kto rozbroił kwestię „Bolka”. Podobnie – chyba żaden „rozsądny” autor nie obdarzy nas biografią Bronisława Geremka do czasu aż nie znajdzie się szaleniec, który wyleci w powietrze „rozbrajając” francuski epizod w życiu profesora, bo trzeba naiwności dziecka, by zakładać, że można było w latach 60-tych siedzieć na placówce kulturalnej w Paryżu nie wchodząc przy tym w konfidencję z bezpieką... Ale wracajmy do Kapuścińskiego. Kto rozbroił tę „minę” dzięki czemu za temat mógł się zabrać Domosławski? Oddajmy głos Piotrowi Bratkowskiemu z „Newsweeka”: „Było to (...) w 2007 roku, w apogeum gorączki lustracyjnej. Przyjaciele Kapuścińskiego, tacy jak Artur Domosławski, musieli mieć świadomość, że fanów polityki haków nie interesują niuanse. W ich rękach teczka autora „Hebanu” (cokolwiek w niej było) mogła stać się polityczną amunicją w bieżących rozgrywkach, a przy okazji posłużyć do wdeptania w błoto kolejnego autorytetu, niekryjącego przecież swego obrzydzenia do obozu PiS-owskiego. Domosławski postanowił więc, sądzę, napisać prawdziwą biografię swego mistrza nie tylko dlatego, że sama w sobie stanowi fascynujący temat, lecz również po to, by zapobiec instrumentalnej interpretacji dwuznacznych faktów z życiorysu pisarza”. No i mamy: Domosławskiego, jako autora biografii Kapuścińskiego, „urodzili” lustratorzy. Domosławskiemu, jak sam przyznał, tekst Bratkowskiego bardzo się podobał. Mnie zresztą też, bo znów wychodzi na to, że do normalności i tak opiewanych u nas „standardów zachodnich” przybliżają nas te straszne „oszołomy”. A kto tego nie widzi – ten kiep...
Inne tematy w dziale Polityka