Piłka nożna mało mnie obchodzi, ale to przecież nie powód, żeby o niej nie pisać, tym bardziej, że w czas kryzysu trzeba się cieszyć z każdego sukcesu. A sukces jest nie lada: wygląda na to, że pokonaliśmy słynnego Leo Benhakera, a wyglądał na niezłego twardziela... Było tak: gdy Holender zaczął kierować polską reprezentacją piłkarze zagrali ponoć ze trzy dobre mecze, czego nie widziano od lat 80-tych ubiegłego wieku, w związku z tym zapanowała euforia. Pisano nawet o „efekcie Benhakera”, który miał się zasadzać na tym, że selekcjoner nie ewoluując w polskim światku piłkarskim nie był obdarzony jego cechami charakterystycznymi. Ten człowiek zwyczajnie nie wie, że się nie da – dziwili się dziennikarze i wieszczyli, że Benhaker zainfekuje teraz swoim podejściem i zawodników i działaczy, po czym nastąpi złota era polskiego piłkarstwa.
Ale – trafiła kosa na kamień! Nie minęło wiele czasu i piłkarze grali coraz gorzej, a komentatorzy zaczęli przebąkiwać, że Leo coraz mocniej przypomina im tubylczych działaczy sportowych. Finał znamy – po ostatnim laniu Benhaker oświadczył, że był to najgorszy mecz w jego życiu, i, że nie wie co się dzieje... On nie wie, ale my wiemy i mamy nawet na podobną okoliczność odpowiednie przysłowie: kto z kim przestaje, takim się staje. Po prostu: Leo się zaaklimatyzował. Jeszcze dwa, trzy lata a dostosowałby się zupełnie do standardów PZPN, to jest – roztył się, rozpił i skorumpował. Kto wie, czy nie zobaczylibyśmy go wreszcie na którymś tam zjeździe związku wołającego: „beton to najmocniejsza podstawa!” – ku uciesze działaczy robiących w sporcie od czasów towarzysza Wiesława. Niechże się Benhaker cieszy, że się wywinął tanim kosztem, a my cieszmy się, że nawet taki as nie dał sobie rady...
Inne tematy w dziale Rozmaitości