Jak już dawno zauważono, polityczni realiści występują w Polsce okresowo, w cyklu rocznicowym. Najmocniej roją się w okolicy 1 sierpnia, kiedy to pojawiają się gdzie mogą, by dowodzić, że powstanie warszawskie było czystym szaleństwem. Z mniejszym natężeniem żerują w rocznice wybuchu i zakończenia II wojny światowej, oraz przy okazji debat o powstaniach (kościuszkowskim, listopadowym i styczniowym). Poza tym realiści wykorzystują też okazje bieżące, by przekonać nieprzekonanych, że zawsze należy liczyć się z realiami, układem sił, itd, itp. tymczasem tacy Polacy najczęściej porywają się z motyką na słońce, co w efekcie kończy się spektakularną klęską.
Wydawać by się więc mogło, że wojna na Ukrainie to będzie dla realistów prawdziwe święto, tymczasem - nic z tego. Nie, żeby się wcale nie pokazali. Owszem - są, ale w ilości raczej śladowej. Przejrzałem sobie np. długą dyskusję pod wpisem o propozycji rozmów przedstawionej przez ukraińskiego prezydenta (Salon24) i dobre 85 procent komentarzy jest w stylu "żadnych rozmów, walczyć z Rosją do końca". A przecież, realnie patrząc, takie rozmowy byłyby najlepszą rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć. Nie jest oczywiste, że Rosjanie poszliby na takie rozwiązanie, ale być może maksimum tego, co Ukraina może dziś ugrać to koniec "operacji specjalnej" w zamian za zgodę na "neutralizację" ("finlandyzację"), uznanie aneksji Krymu, uznanie niepodległości obydwu "donbaskich" republik (co w praktyce oznaczałoby zgodę na ich aneksję przez Rosję, bo pewnie wkrótce przeprowadzone tam zostaną odpowiednie referenda). Obawiam się co prawda, że Rosja teraz już nie odpuści, póki nie obali ukraińskiego rządu i nie capnie Odessy, no, ale o tym trzeba by się przekonać rozmawiając. Nawet jeśli nic z takich rozmów nie wyjdzie, to przynajmniej będzie można powiedzieć "próbowaliśmy", ale Rosja nie chciała...
Ale - gdyby się udało, nie byłoby źle. Nawet dla Ukrainy, bo w efekcie takich rozmów mogłaby się pozbyć terytoriów, których i tak już nie odzyska (zresztą tamtejsza ludność naprawdę w swojej większości woli Rosję od Ukrainy, już choćby dlatego, że jeśli ktoś uważał inaczej, to już dawno dał stamtąd nogę...). Oddawanie ziemi bez walki byłoby rujnujące dla ukraińskiej psyche, ale utrata kawałka terytorium w po przegranej wojnie, to już inna sprawa (choć też żadna atrakcja). Ostatecznie prawie każda wojna kończy się tym, że ktoś ją przegrywa, i coś przy okazji tracji. Większość państw ma na koncie takie doświadczenia i - żyje dalej. Gdyby Ukraina na coś takiego się zgodziła, to i Zachód miałby pretekst, żeby odpuścić i nie mielibyśmy uspokojenie sytuacji... W tym miejscu usłyszę: trzeba pamiętać o "lekcji Monachium": Hitlerowi też ustępowano, a on szedł coraz dalej i mieliśmy wojnę światową... Przepraszam, ale "lekcja Monachium" wygląda inaczej: Hitler nie potrafił się powściągnąć, co skończyło się największą klęską w historii Niemiec (i historii Europy w ogóle). Być może Rosja wyciągnęła wnioski z tej lekcji. Realnie więc patrząc, "warto rozmawiać". Alternatywą jest wojna "do końca", to znaczy - do przegrania jej przez Ukrainę i podyktowania warunków pokoju przez zwycięzcę. Prawda drodzy realiści?
Inne tematy w dziale Polityka