Pisałem już, ale powtórzę, bo powtarzania trafnych obserwacji nigdy dość, że Rafał Trzaskowski to tylko młodsza, szczuplejsza i mniej wąsata wersja Bronisława Komorowskiego. Zresztą akurat ta ostatnia różnica jest cokolwiek dyskusyjna, bo, jak pamiętamy, były prezydent Komorowski swego czasu odznaczał się wąsem sumiastym, który w pewnym momencie zamienił na wargę bezwąsą, zaś Trzaskowski nie może się zdecydować i już to zarost zapuszcza, już to go trzebi bez litości. Ale mniejsza o różnice, bo przecież ważniejsze są podobieństwa, a te biją po oczach mocniej, niż Mike Tyson (byle nam tylko uszu nie zaczęły odgryzać!).
Pisałem już o skłonności do błędów ortograficznych, czy lansowaniu się na brata łatę, przyjaciela wszystkich, co to raz jest rodowitym krakusem w pasiastych porciętach, z bajglem w dłoni obtańcowującym lajkonika pod kościołem Mariackim, a kiedy indziej "warsiaskim" cwaniakiem z ferajny, co na harmonii rżnie tip-top. Ale i tak największe podobieństwo polega na skłonności do - staram się to ująć jak najdelikatniej - nieprzemyślanych wypowiedzi. To o tyle istotne, że predylekcja do opowiadania farmazonów jest odwrotnie proporcjonalna do inteligencji. Tak to już bowiem jest, że im więcej kto ma oleju w głowie, tym bardziej waży słowa, a z reguły najbardziej chlapią ozorem ci, co w głowie mają tylko zużyty olej silnikowy.
Mądrościami Bronisława Komorowskiego o bigosie, lewatywie, pilnowaniu żony, itp. można by obdzielić stu innych polityków i skompromitować ich ze szczętem. Wydawałoby się więc, że formacja, która wydała z siebie Komorowskiego nieprędko zaserwuje wyborcom drugiego kandydata o podobnych "walorach" osobowościowych. A jednak. Mniejsza o przyczyny - czy będzie to krótka ławka kadrowa, czy może walki frakcyjne, których celem jest utrącenie pupila Donalda Tuska - liczy się efekt. A ten jest taki, że jakbym odczuwał choć cień sympatii do Platformy Obywatelskiej, to bym jej członkom, zwłaszcza tym zaangażowanym w kampanię Trzaskowskiego, autentycznie współczuł.
To już nie chodzi o obiecywanie rzeczy, które już dawno zdążyła obiecać (oraz obietnic nie dotrzymać) Hanna Gronkiewicz-Waltz. Nie chodzi o opowieści w stylu po co komu Centralny Port Lotniczy, bo przecież niedługo będzie wielkie lotnisko w Berlinie. Nie chodzi nawet wysiadywanie na ławkach, gdzie nikt nie chce się przysiadać, że aż trzeba fatygować starych towarzyszy partyjnych, żeby przebierali się za lud warszawski i kandydatowi "obywatelskiemu" wypłakiwali swe troski w mankiet, by potem było co pokazać w mediach. Dość to groteskowe, ale wielkiej tragedii nie ma.
Ciekawie się robi, gdy facet zaczyna się chwalić, że jak jego partia wygra, to Polska dostanie, póki co "zamrożone", pieniądze z Unii, ale jak nie - to Polacy nie zobaczą ani grosza. To już każdy wyborca może łatwo odebrać, jako groźbę pod swoim adresem: "albo zagłosujesz, jak trzeba, albo...". Nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, że ludzie wyjątkowo nie lubią takich "propozycji nie do odrzucenia". Na dodatek to chlapnięcie uderza w całą formację polityczną, bo przecież dziecko zorientuje się, że za taką sprawą nie może stać pojedynczy poseł, tylko partia jako całość. Jeszcze parę takich wyskoków i słupki poparcia dla tej partii będą przypominać słupki rtęci w mroźną, zimową noc. Dlatego, jak patrzę na aktywność kandydata Trzaskowskiego, to myślę sobie: "tak trzymać, panie Rafale!".
Inne tematy w dziale Polityka