Ewa Wachowicz, była Miss Polonia i rzeczniczka rządu Waldemara Pawlaka (na propozycję objęcia tej funkcji przytomnie odpowiedziała: "Premierowi się nie odmawia") miała kiedyś - czy może jeszcze cały czas ma - w telewizji Polsat program "Ewa gotuje". Jednak na firmamencie pojawiła się ostatnio nowa gwiazda, którą - mam nadzieję - dostrzeże szef Polsatu Zygmunt Solorz, a dostrzegłszy nagrodzi posadą prowadzącej nowy program publicystyczny pt. "Ewa grypsuje".
Ta nowa gwiazda, to oczywiście pani redaktor Ewa Siedlecka z "Gazety Wyborczej". Pani Siedlecka zaprezentowała niedawno biegłą znajomość grypsery, czyli więziennej gwary stwierdzając, że prezydent Andrzej Duda "został przez PiS przecwelony". Skąd u Siedleckiej taka znajomość specyficznego języka, którym posługują się osadzeni - trudno orzec. Być może jakiś związek ma z tym fakt, że pani redaktor pracuje w najbardziej postępowej gazecie na wschód od Jeniseju, powszechnie zaś wiadomo, że nieubłagani szermierze postępu, czyli komuniści od zawsze uważali lumpenproletariat i margines społeczny (w tym oczywiście również kryminalistów) za "elementy socjalnie bliskie". Ta bliskość - jak można się domyślać - nie pozostaje bez wpływu nawet na postępowe redaktorki, które (nie mówię, że drogą płciową, ale niczego nie można wykluczyć) przejmują język, zachowanie i system wartości ww. grup społecznych. Sęk w tym, że działają one w ten sposób na własną zgubę.
Nie jest żadnym zaskoczeniem, że prezydent Andrzej Duda - najoględniej mówiąc - nie cieszy się sympatią rycerzy nieubłaganego postępu (inna sprawa, że jedyne, co rycerze nieubłaganego postępu mają wspólnego z rycerzami to zakute łby). Postępacy nie mogą mu wybaczyć, że śmiał pokonać w wyborach naszą duszeńkę - Bronisława Komorowskiego, którego na prezydenta Rzeczpospolitej namaścił wszak sam Adam Michnik, kiedy w ostrym ataku jasnowidzenia oświadczył, że Komorowski wygra tylko, gdy na pasach po pijaku przejedzie ciężarną zakonnicę. Jak wszyscy wiemy panaadamowe przepowiednie okazały się funta kłaków niewarte, bo Komorowski nikogo nie przejechał - w każdym razie nic o tym nie wiadomo - a mimo to wybory sromotnie przegrał z kandydatem, któremu na początku mało kto dawał jakiekolwiek szanse. Już mniejsza z tym, że wskutek tej przegranej Bronisław Komorowski musiał się wyprowadzić z Belwederu, bo przecież gotować bigos i wpatrywać się w żyrandol może gdziekolwiek - choćby nawet w Budzie Ruskiej. Dużo gorzej, że uszczerbku doznał w ten sposób autorytet pana redaktora Michnika, bowiem co niektórzy mogli zwątpić nie tylko w jego zdolności profetyczne, ale i znaczenie polityczne. Właśnie tutaj upatruję przyczyn tej zapamiętałości, z jaką prezydent Andrzej Duda jest zwalczany przez rycerzy nieubłaganego postępu.
Trzeba sobie powiedzieć, że postępowcy od początku nie mieli latwego zadania, bo nowy prezydent to człowiek młody, starannie wykształcony, dobrze wychowany, a przy tym wysportowany, czyli stuprocentowe przeciwieństwo gamoniowatego safanduły - specjalisty od kur i bigosu. Taki człowiek jak Andrzej Duda to pijarowski monolit i po prostu nie ma tutaj jak wetknąć przysłowiową szpilę. Jednak już starożytni zauważyli, iż "nihil est, quod non expugnet pertinax opera et intenta ac diligens cura", czyli nie ma nic, czego nie można by przezwyciężyć wytrwałą pracą oraz wytężoną i staranną troską. Ja wprawdzie jestem jak najdalszy od tego, by podejrzewać postępaków o znajomość łaciny, ale ta stara prawda została wielokrotnie strawestowana - chociażby przez Lema, który, nie wymyślając niczego nowego, oddał ją słowami, głoszacymi, że "nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie". Tak więc w tej, czy innej formie mądrość ta dotarła pewnie nawet do co bystrzejszych (czyli tego jednego promila) rycerzy postępu.
W efekcie umyślili oni sobie, że najlepszym sposobem na zdezawuowanie obecnego prezydenta w oczach opinii publicznej będzie wykreowanie jego wizerunku, jako osoby całkowicie bezwolnej i uzależnionej od prezesa Prawa i Sprawiedliwości. I tak oto ci sami ludzie, którzy zagęgaliby się z oburzenia, gdyby Tuska nazwać "marionetką Angeli Merkel" z lubością nazywają Andrzeja Dudę marionetką Jarosława Kaczyńskiego, albo - jak w przypadku pani Siedleckiej - posuwają się jeszcze dalej. Chodzi po prostu o to, by chociaż część tej niechęci, którą przez lata kampanii dyfamacyjnej udało się wzbudzić wobec Jarosława Kaczyńskiego przenieść na prezydenta ("Ludzie nie lubią Kaczora, to tym bardziej nie będą lubić kogoś, kto jest jego >>marionetką<< " - kombinowali nasi milusińscy).
Czy rycerze postępu coś swoim postępowaniem uzyskali. Niewiele. Andrzej Duda niezmiennie króluje w rankingach zaufania, co - jak podejrzewam - wzbudza bezsilną wściekłość różnych postępowych redaktorek, które dają upust swojej frustracji posługując się knajackim językiem. Tyle tylko, że to jeszcze bardziej pogarsza ich sytuację, bo ludzie instynktownie staną po stronie miłego i sympatycznego człowieka, którego nie wiedzieć czemu obraża jakaś zadufana w sobie dziennikarka. Nawet jeśli te słowa obliczone były na najtwardszy antyprawicowy beton, który Wyborcza stara się utrzymywać w stanie permanentnego antypisowskiego wzmożenia, to i tak jest to nisza. Bazując na niej trudno utrzymać gazetę, o wygraniu wyborów nie wspomnę. Boleśnie przekonał się o tym niejaki Palikot, który po tym jak obrał ostry kurs na lewo nie był w stanie nawet uzbierać 5% głosów, pozwalających przekroczyć próg wyborczy.
Tak więc wydaje się, że pani Siedlecka nie tylko "grypsuje", ale również "gry psuje" - oczywiście gry polityczne, obliczone na to, by znowu "było tak, jak było". A tego chyba nawet własne środowisko jej nie wybaczy.
Inne tematy w dziale Kultura