fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
223
BLOG

Od chrześcijańskiego Bejrutu do serca Hezbollahu – przemarsz Pawła Rakowskiego cz. IV

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2



Zatrzymałem się na rozstaju dróg. Za mną była najprawdopodobniej uliczka Amalu – zielone flagi tej partii oraz portrety Musy As-Sadra, zaginionego imama, który w 1978 roku wsiadł do samolotu w Rzymie, ale nie wysiadł w libijskiej stolicy, Trypolisie. Nie wiadomo, co się z nim stało. Dla szyitów zniknął.

Po upadku Kadafiego specjalna komisja udała się na poszukiwania, czy w jakichś czeluściach i lochach nie znajduje się blisko 90-letni As-Sadr lub jakiś ślad po nim. Nic nie znaleziono. To już nie pierwszy ich znikający imam. A nazwisko As-Sadr powinno być też znane nad Wisłą, albowiem krewniak Musy, Muqtada, był hersztem szyickiej insurekcji w Iraku w trakcie amerykańskiej okupacji. I to jego bojownicy w dla siebie słusznej wojnie strzelali do niepotrzebnie się znajdującego w Iraku Wojska Polskiego.

Otwieram mapę, na której widzę Dahiyę vel Shia, vel Chia. Ta dzielnica jest nieopisana na żadnej mapie. Nie ma nazw ulic (zresztą jak prawie wszędzie w Libanie) ani rozrysowanych konturów i układu ulic. Nie ma takiej potrzeby. Tu każdy jest swój. Każdy wie o każdym wszystko. Każdy jest jakimś Abu i każdy ma jakiegoś Abu.

Stoję z tą mapą, a po chwili zagaduje mnie wesoły facet z dobrym angielskim akcentem – Potrzebujesz pomocy? – pyta. – Tak, chciałbym wiedzieć, czy to jest droga na lotnisko – mówię, dumny ze swego sprytu, albowiem droga z lotniska do Junyje prowadzi przez Dahiyę. Facet sprawnie wyjaśnia, gdzie i jak mam iść oraz jaki busik dla uchodźców złapać.

Z boku zauważyłem, tradycyjnie bardzo zadbany, kościół maronicki – Tu są same pogrzeby. Tu maronici już nie mieszkają, przenieśli się do lepszych dzielnic – stwierdza nieznajomy z uśmiechem, który nie wiadomo, czy był szczery. Wyznawcy Alego, a szczególnie ich dalsze, ismailickie odnogi, to urodzeni kłamcy, ale nie można na to się boczyć.

– Dlaczego do lepszych dzielnic? – spytałem naiwnie, sądząc, że może czegoś ciekawego się dowiem. – A chciałbyś tutaj mieszkać? – odparł ironicznie. – To biedna okolica i może być zawsze wielkie „boom”, to się przenieśli – tłumaczył racjonalnie. – A dlaczego ty się nie przeniesiesz? – Ja jestem szyitą i to jest moje miejsce.

Korzystając z niewielkiego ruchu drogowego, przeszedłem na drugą stronę jezdni. Oczywiście nie było żadnych pasów ani świateł. Po przejściu skrzyżowania znalazłem się w lepszej, bogatszej części Dahiyi. Szklane wieżowce, atrakcyjne witryny sklepowe, jednym słowem – nowoczesność. Czasami gdzieś pojawia się zdjęcie szejka Fadl Allaha, jednego z przywódców Hezbollahu, który dystansował się od ruchu.

Moją uwagę przykuł ekskluzywny golibroda. Wszak panowie z Hezbollahu to nie włochaci jak małpy wieśniacy w białych toyotach spod znaku ISIS czy Al-Kaidy! Szyici mają wyglądać schludnie, elegancko i godnie, takie ongiś wydano dyrektywy partyjne. Jednak idąc w głąb tego obszaru bogactwa, poczułem zmęczenie. Równać się to z Bejrutem Wschodnim nie może i nie po to tutaj przyjechałem. Pierwotnie wyobrażałem sobie Dahiyę jako skrzyżowanie Strefy Gazy z jakimś obozem dla uchodźców. A ja tu nawet nie widziałem zdjęcia Nasrallaha! Co jest?

Usiadłem w nowoczesnej kawiarence, która oferowała też wyszukane desery. Wow! Jest wi– fi, i to całkiem sprawne. Zamówiłem sok wyciskany z melona i przeglądam pierwszy raz od kilku dni internet. Jednak szybko to wyłączyłem. Mimo wszystko nawet ta bogata część Dahiyi jest ciekawsza niż ta cała mediokracja internetów. Sprawy pilne i ważne wydają się błahe i durne na prawdziwym odcinku tej wojny światowej.

Po chwili dosiada się do mnie menedżer tego przybytku – Mohammed. Dobry angielski, broda schludnie przycięta trymerem, koszula długa. Oczywiście bez krawata – ten, jako że ma krzyż, jest uznawany za symbol chrześcijański i zakazany wśród szyitów. Prosta rozmowa z uśmiechem na ustach. Już tyle razy to przeżywałem, ale zawsze miło rozmawiać z kimś, kto ma coś ciekawego do powiedzenia.

Chwalę Liban – szczerze, choć są ułomności (brak internetu czy chodników – bo ludzie nie chodzą, tylko jedzą). Mohammed pochodzi z południa, sławetnego Jabal Amal, który w Izraelu budzi przerażenie. Z moich bliskowschodnich pobytów i obserwacji wynika, że Żydzi lekceważą te wszystkie Al-Kaidy, Hamasy, Al-Nusry. Strach ich ogarnia na dźwięk słowa Iran i właśnie Hezbollah.

Nieroztropnie przyznaję się, że kiedyś chciałbym pojechać do Jezzine, Nabatyje, Majnoun. Mohammed promienieje, słysząc komplementy o swoich rodzinnych stronach. Takie to piękne! Pomimo że los (obowiązek partyjny?) popchnął tego trzydziestokilkuletniego faceta do stolicy, to jednak dla niego rodzinna wieś to El Dorado. Zresztą nie spotkałem się jeszcze z kimkolwiek na Bliskim Wschodzie, kto nie byłby dumny ze swojej „małej ojczyzny”.

A w Polsce? Ilu jest przyjezdnych do „wielkiego miasta”, co po godzinie zapominają, skąd są? Obrzydliwe! Siła tkwi w regionalności, co wykazała Partia Boga w trakcie wojny 2006 roku, kiedy to najnowocześniejsza armia świata była bezradna wobec lokalnych oddziałów doskonale znających swój teren. Na co wam te czołgi, wozy pancerne, skoro my je zniszczymy w wąwozach? Czemu przychodzicie do naszych wsi, skoro i tak ich nie zdobędziecie, choć przygraniczny Bint Jibel był trzy razy szturmowany, a na gruzach miasteczka komandosi walczyli niekiedy na noże?

Mohammed taktycznie poszedł po gratisowe ciastko dla mnie, a ja się zastanawiałem, czy nie wygłupiłem się za bardzo z tym wymienianiem miejscowości w Jabal Amal. To może budzić niesłuszne insynuacje. To tak jakby Murzyn w Warszawie chciał wiedzieć, jak jest w Radomiu czy Grudziądzu. A w tym świecie „szpiegostwo” to nie żarty. Dostałem pierożki z twarożkiem o migdałowym posmaku. Merce  mówię, bo szukran tu mówią tylko Syryjczycy. Podarunek spełnił swoją powinność – trzeba mówić o sobie, jednak nie chwalę się tym, że jestem dziennikarzem. Po co?

Po chwili częstuję Mohammeda papierosem, odmawia. Dobry muzułmanin nie pali, a papierosy są jedyną naprawdę tanią rzeczą w tym kraju – 2 dolary za paczkę. Pytam mojego rozmówcę, gdzie powinna być parada, skoro dzisiaj jest święto? Mówi, że u niego na południu; tutaj w Dahiyi, nic nie ma. Dlaczego? Bo trzeba pracować, odpowiada pragmatycznie, co tylko pokazuje, jak Hezbollah traktuje historię – pamiętać, ale nią nie żyć, albowiem walka trwa i jej koniec jest daleki.

Po odpoczynku udałem się na skrzyżowanie przy kościele, na granicę pomiędzy nędzą i bogactwem Dahiyi. Oczywiście tylko na głównej ulicy. Po drodze widziałem dwóch panów w mundurach (które kojarzyłem ze zdjęć) jadących na skuterach. Uśmiechnięci, pewni siebie. Tak, bo człowiek kompetentny groźną miną, czy bufonadą nie nadrabia braków.

W telefonie żadnych zdjęć. Chociaż ten zakaz wydaje mi się tylko skutecznym kontrwywiadem obywatelskim, o którym u nas mówi tylko Rafał Brzeski. I tak satelity, a być może Google to wszystko dokładnie namierzył i wymierzył. Ale robienie zdjęć jest czytelnym sygnałem do reakcji, tak żeby komuś z miejscowych nie zarzucono braku czujności. A po co szukać wrażeń?

Wsiadam do busika wypełnionego syryjskimi uchodźcami. Mężczyźni brudni, styrani, bezmyślni, o pustych wyrazach twarzy. Być może dla przeżycia muszą wysyłać swoje żony i córki na żebry lub do sprzedawania swoich ciał w chrześcijańskich enklawach.

Nie taka ta Dahiya straszna, myślę sobie w spokoju, kiedy przez brudną szybę dostrzegłem jakąś katolicką szkołę po przejechaniu serpentyn autostradowych. To, że tu nie ma ISIS, jest zasługą w dużej mierze Hezbollahu. A więc na tym „odcinku” to szyici są dobrzy, chociaż „cywilizowany” świat, miast zwalczać sponsorów i organizatorów salafickiego barbarzyństwa, wskazuje na Iran i ich sojuszników jako światowe zagrożenie. Albo jest to głupota, albo celowe działanie, myślę sobie, stojąc w korku obok banku rodem z Arabii Saudyjskiej. 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Rozmaitości