Docieram do wielkiego meczetu. Nosi on imię Rafika Haririego, bowiem obok niego ten libański premier został wysadzony w powietrze w 2005 roku. Hariri zasłużył się wielce dla kraju. Odbudował go, czyniąc przy okazji z siebie i swoich synów multimilarderów, ale to Bliski Wschód i jest to zrozumiałe.Dziś premierem jest syn Rafika, Saad. Ważne, żeby wojny nie było, a gruzy zamieniły się znowu w domy i kawiarnie.
Co ciekawe, odbudowa Bejrutu była wzorowana na odbudowie Warszawy. Libańscy architekci przyjechali do naszej stolicy i konsultowali się z jeszcze żyjącymi polskimi notablami, którzy radzili, jak przywrócić miasto do życia. Oczywiście Bejrut powstał na nowo przy pomocy nie sowietów, lecz Saudów. I to widać. Tylko czy ktoś tutaj mieszka? Miałem wrażenie, że centrum finansowe, administracyjne i gospodarcze tego kraju jest wyludnione, tak jakby po godzinach pracy ludzie wracali do swoich dzielnic, które Allah im przypisał.
Przechadzam się po reprezentacyjnych uliczkach. Taki Berlin Zachodni. Kelnerki przy kawiarniach uśmiechają się i zapraszają do wejścia. Kraj pięknych ludzi, naprawdę. Ale bez natręctwa i targowania. Nie masz kasy? To przyjdź, jak będziesz ją miał! Takie to oczywiste.
Pod skromnym budynkiem parlamentu stoi wojsko, jest kościół i jakaś miejscowa wycieczka szkolna. Dziatwa na widok bladej twarzy krzyczy „Welcome to Lebanon!”, wedle instrukcji zakonnika. Pośród bachorów są też dziewczynki w czadorach. Lepiej, żeby nasi nadwiślańscy pieniacze od islamu tego nie widzieli, bo jeszcze głowy mogłyby ich rozboleć. Człowiek jest tylko człowiekiem, a jest miejsce i czas pokoju, jak i wojny.
Armia stoi pod parlamentem nie tylko, żeby strzec majestatu państwa przed zbirami salafickimi wałęsającym się bezkarnie po Bliskim Wschodzie, ale przed własnymiobywatelami. Libańczycy, niezależnie od konfesji, poglądów czy zapatrywań, zgodnie ogłosili, że powywieszają cały parlament, jeśli ten w końcu nie uzgodni ordynacji wyborczej do i tak opóźnionych wyborów parlamentarnych. Samego prezydenta – Michela Aouna – wybrano z trzyletnią zwłoką! Wstyd, hańba, kompromitacja; co na to trybunały i komisję światowe?
Co więcej, libańscy parlamentarzyści rozważali przyznanie sobie dożywotnich pensji za służbę narodowi! Syn wspomnianego Baszira, Nadim, od 2009 roku zasiadający w parlamencie, publicznie stwierdził, że w młodości nienawidził skorumpowanych polityków, ale sam stał się jednym z nich, jak dorósł. Tylko z czego ci politycy kradną?
Największym posiadaczem ziemskim w Libanie jest Kościół maronicki. Kraj nie ma ropy i gazu (tzn. ma w Morzu Śródziemnym, traf chciał, że przy granicy z Izraelem, i złoża są jeszcze niewydobywalne), aparat państwowy jest niewielki, ponieważ praktycznie państwa nie ma. Surowców eksportowych poza wyśmienitą żywnością oraz ludnością brak. Są jedynie banki, a w nich pokaźne, jedne z największych na świecie zapasy złota.
Zmęczyło mnie słońce i marsze. Krajobraz monotonny. Banki, banki, banki, kawiarnia, luksusowe sklepy, samochody. Zajrzałem na chwilę do kawiarni, gdzie na pięcie zawróciłem, widząc cennik. Cola 4 dolce? Kawa 3? Chociaż tam, gdzie mieszkałem, o wiele taniej nie było.
Usadowiłem się w pobliżu jakichś apartamentowców, które dawały cień. Przeglądam mapę i w sumie wiem, że jestem między morzem a „zieloną linią”, ale to za mało. Pytam jakichś miejscowych przechodniów. Jeden nie mówi po angielsku, inny trzyma mapę i małpim wzorkiem patrzy na nią do góry nogami, a kolejny tradycyjnie mi mówi, żebym szedł prosto i w pewnym miejscu skręcił w prawo. Co robić? Busików, które wożą Syryjczyków, w tej elitarnej dzielnicy nie ma. Zostają taksówki. Po sekundzie zajeżdża z klaksonem do mnie pierwszy taryfiarz. – Dahiya, Shia – mówię mu. Zdziwiony taryfiarz mówi „la” – nie i odjeżdża. To samo drugi, trzeci i czwarty. Piąty, jak usłyszał tę nazwę, miał jakby obłęd w oczach.
Szóstego biorę fortelem – do Muzeum Narodowego proszę! Wsiadam i w zawijasach miejskich, których nie sposób spamiętać, dostaję się pod muzeum. Taksiarz za dopłatą 5 dolarów wjedzie do Dahiyi, ale tylko pod galerię handlową. Miast 15 dolarów, to koszt 20. Witamy w Bejrucie! Do tego kraju bez budżetu się nie przyjeżdża.
Taryfiarz, maronita, nie był zdziwiony tym, że wielu nie chce jeździć do Dahiyi. – Dzisiaj jest święto – tłumaczy. Tu w każdej chwili może Izrael zacząć bombardować. Zgodnie z umową przywiózł mnie pod centrum handlowe, które niczym nie różniło się od tych w naszych miastach. No, może nie było działu spożywczego i elektronicznego, za to więcej jubilerów, złotników, dywanów i potężne wesołe miasteczko dla dzieci. A dzieci szyici mają tyle, ile Allah da, a więc z reguły bardzo dużo.
Przespacerowałem się po tej galerii i zorientowałem się, że ludzie się na mnie patrzą. U jubilera udawałem zainteresowanego krzyżykami maronickimi. Trzeba sobie tworzyć legendę. Jakby co – przyjechałem do Dahiyi, bo mi w hotelu powiedzieli, że tu jest taniej i można zrobić zakupy. Zresztą chrześcijanie z szyitami żyją teraz bardzo zgodnie, w przyjaźni i w sojuszu. Co oczywiście nie jest trwałe, jak wszystko w tym regionie. Chociaż historycznie patrząc, to mniejszości religijne trzymały się „razem” w sunnickim oceanie. Dlatego obecnie szyicki Hezbollah walczy na śmierć i życie z salafickim ISIS i Al-Nusrą. W tej wojnie nie ma niewoli, przy klęsce Partii Boga i Iranu, na Bliskim Wschodzie nie będzie żadnych chrześcijan, szyitów, Druzów itd.
Z centrum handlowego skierowałem się na wschód i szedłem główną wielkomiejską arterią. 6-, 7-piętrowe bloki, obdrapane, na każdym balkonie suszy się garderoba, kalesony i pieluchy. Dużo pieluch. Tam, gdzie życie, są pieluchy, inaczej mogiła.
Mężczyźni leniwie siedzieli wzdłuż swoich kramików z asortymentem wszelakim. Kobiety – o dziwo – nie wszystkie opatulone zgodnie ze zwyczajem i tradycją, chociaż o krótkich spódnicach mowy być nie może. Pierwsze kilka metrów tej sławetnej Dahiyi wygląda ubogo, ale normalnie. Ludzie się gapią, ale to chyba naturalny odruch. Nie jest to wielkomiejski i bogaty chrześcijański Bejrut.
Zachodzę do cukierni i biorę pieroga oblepionego polewą cukrową, baklawę i kokosowe ciasteczko. Obsługa miła i cena znośna. U sąsiada kupiłem kawę i zasiadłem do przekąski. Ten Hezbollah nie taki straszny, myślę sobie, zerkając na okolicę. Nad moją głową spogląda brodaty grubas w czapeczce z daszkiem – Imad Mughniyeh, dowódca i twórca militarnej frakcji Partii Boga. Chociaż co my, świat zewnętrzny, o nich wiemy? Nic lub same brednie.