Bejrut fot. Paweł Rakowski
Bejrut fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
450
BLOG

Od chrześcijańskiego Bejrutu do serca Hezbollahu – przemarsz Pawła Rakowskiego cz. I

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Część II

Część III

Część IV

Bejrut to nie jest miasto. To konglomerat różnych osiedli, położonych niekiedy w różnych strefach klimatycznych, różniących się kolorytem, wyznaniem, a przede wszystkim zamożnością. 

25 maja w Libanie jest dniem wyjątkowym – to data obchodów rocznicy wycofania się wojsk izraelskich z południa tego kraju, okupowanego od 1978 roku. Wraz z wycofaniem się (czy raczej, zdaniem niektórych, bezładną rejteradą) izraelskich „wojaków” upadła chrześcijańska Armia Południowego Libanu, ostatnia niemuzułmańska formacja zbrojna w tym kraju. Co więcej, tego roku na 25 maja przypada wigilia ramadanu i choć w Libanie przebywałem na chrześcijańskim przedmieściu wschodniego Bejrutu – Junyje, to dziennikarski obowiązek nakazywał mi jedno – podróż do serca Hezbollahu! A więc do bejruckiej dzielnicy Dahiya, zwanej też Shia, a pisanej Chiya.

Po kilku dniach spędzonych w kraju cedru, a nie cydru, jak wielu może mylnie uważać, zorientowałem się, że obecność szyickiej Partii Boga w Libanie jest niezauważalna. Gdzie oni są? - zastanawiałem się w Tyrze, 20 km od granicy z Izraelem, a więc na froncie tej tajnej wojny, która rozgrywa się na całym świecie. Partia Boga i Mossad. Dwie najlepsze globalne firmy, w uścisku bez kompromisowej egzystencjonalnej walki. Buenos Aires, Bangkok, Baku, Berlin, Warszawa. Tu nie ma kompromisu. Ale chwilowo w południowym Libanie jest spokojnie, chociaż zdaniem ekspertów, wojna jest nieunikniona – w tym roku lub za dwa, góra za trzy. Twój honor był splamiony klęską i hańbą, kiedy libańskie południe stanęło do oporu – śpiewała dumnie wspominając lato 2006 roku maronicka pieśniarka Julia Boutros.

Abuna Kazimierz Gajowy, nasz rodak mieszkający w Libanie 30 lat, w rozmowie na bazarze w Saidzie – biblijnym Sydonie – powiedział mi, że Hezbollahu nie widać, ale on jest, i to na tyle potężny i sprawny, że czasami nie wiadomo, co jest państwem libańskim, a co szyicką Partią Boga. Przestrzegał mnie też przed nadmierną ciekawością:

– Możesz jechać do Dahiyi, ale żadnych zdjęć i nie wypytuj o nic nikogo. Ja już kilku dziennikarzy stamtąd wyciągałem. Jednemu zabrali aparat i telefon, później oczywiście mu oddali. Ale nie wiadomo, ile tam było pluskiew i innego oprogramowania szpiegującego. Oni mają technologię nawet lepszą niż Izrael. Głowy tam nie utną, ale mogą być duże problemy, których lepiej unikać. Jak tam pójdziesz, to zobaczysz, co to jest obserwacja. Ludzie dyskretnie, lub też nie, będą na ciebie patrzyli. Ktoś może zacząć cię wypytywać. I pamiętaj, nie wchodź w uliczki, gdzie są posterunki.

Podobnie o Dahiyi i Hezbollahu mówiła Iwona, Polka mieszkająca 20 lat w Libanie, mająca męża maronitę. Z jej perspektywy, a więc z ekskluzywnych maronickich przedmieść willowych, Dahiya nie stanowi żadnego wartego uwagi obiektu – bieda, smród, chaos i terroryści.

Nasuwało mi się jedno skojarzenie – z zachodnioeuropejskimi przedmieściami, strefami "no- go", których chwalebnie nie znamy nad Wisłą. Iwona była nieprzychylnie nastawiona do Hezbollahu, tak jak większość maronitów. Entuzjazm wobec triumfu sprzed 11 lat wyparował. Iwona wspominała, że w trakcie wojny 2006 roku Izrael zniszczył jedynie mosty i lotnisko w Bejrucie. Cały arsenał poszedł na Dahiyę, aby ją zrównać z ziemią.

W czwartkowy poranek 25 maja, po nędznym hotelowym śniadaniu, złożonym z omletu, twarożku labanyje, kilku oliwek i żałosnych plasterków pomidora i ogórka, wraz z pomyjami, które dyletant z kuchni nazywał kawą, postanowiłem udać się do Dahiyi. Bulos, portier, nie zdziwił się moją decyzją:

– Dla mnie jako chrześcijanina pójście do Dahiyi jest bezpiecznie. O wiele bardziej niż wyjazd do Tripolisu; tam jest Daesh, wiesz o tym? Moja matka jeździ do centrum handlowego do Dahiyi i nigdy nie było problemów. Tyle że tam cię będą obserwować. Ludzie się będą na ciebie gapić. Ale jeśli ci to nie przeszkadza, to jedź. O, i żadnych zdjęć! Nie wchodź też w boczne alejki. Mój brat jest żołnierzem libańskim i służy w Dahyji. I mówi, że nie ma żadnego problemu. Przecież Nasrallah powiedział, że Hezbollah jest libański, a Dahyja czy Baalbeck jest w Libanie i oni podporządkowali się rządowi – informował mnie mój imiennik.

Po chwili przyjechał taryfiarz Eli, brat księdza Nadera, który promuje w Libanie kult św. Jana Pawła II. Promuje na tyle skutecznie, że nie wiem, czy w Libanie wiedzą o tym, że jest już inny papież – może wiedzą i dlatego o nim milczą?

Taksówki w Libanie to nie wielkopaństwo. To konieczność. Publicznego transportu (tak jak służby zdrowia, szkół, spółek skarbu państwa – oprócz kasyna) w Libanie nie ma. Są busiki, z reguły wożące syryjskich robotników (tak – tu uchodźcy muszą pracować, a i tak po wojnie zostaną „wykopani” do siebie), jednak one wloką się niemiłosiernie, a po drugie, nie ma żadnych przystanków – szoferowi trzeba powiedzieć, kiedy się chce wyjść, o ile się wie.

Jedziemy z Elim do Bejrutu. Podskórnie czuję, że nie zgodzi się na kurs do Dahiyi, a więc jedziemy pod Muzeum Narodowe (chrześcijański Bejrut), nie utykając wcale w wielkich korkach. Przed dojazdem do celu pytam Elego, czy nie może skręcić do Dahiyi. Przerażony szofer krzyczy po francusku, że nie, i dodaje łamanym angielskim, że tam jest problem, duży problem. Po czym rozemocjonowany stwierdza, żebym tam nie szedł i że tam może być wielkie „boom” i że trzeba mieć paszport.

Nic to. Płacę Elemu za kurs topniejącymi w zatrważającym tempie dolarami i siadam na chwilę w kafejce na wprost muzeum. Może to jest ostatnia placówka, gdzie można kupić zimne piwo – zastanawiam się, pałaszując lahmajoun – tzw. pizzę ormiańską - i popijając ją zimną colą.

Jest przed 10 rano, a słoneczko podkręca niemiłosiernie swoje grzejniki. Przed muzeum skwerek, trawnik i chodnik. Cieszy to po surowej Junyje. Wchodzę do muzeum w celu uzyskania darmowej mapy miasta i zatrzymuję się przy suwenirach. W tym kraju znalezienie takiego ustrojstwa to niełatwa sprawa. Ale wszystko drogie! – myślę sobie, przeglądając jakieś plastiki, chorągiewki i inne badziewie.

– Skąd jesteś? – pyta mnie ekspedientka, urodziwa, loczkowana blondynka po czterdziestce, z wielkim krzyżem w obfitym miejscu. – Polska! Jaki to wspaniały kraj! – stwierdza. –Byłam dwa razy w Polsce! Piękni ludzie. Zielonoocy, wysocy, postawni. Bardzo mi się Polska podoba. – A mnie Liban – odpowiedziałem zgodnie z prawdą – tylko są problemy z lotami tutaj. – No tak, a ile płaciłeś za bilet? – 300 USD. Jej reakcja, że to tanio, przypomniała mi o tym, że funkcjonujemy w innych obszarach płatniczych i w innej rzeczywistości ekonomicznej.

Zapytałem, jak dojść do Dahiyi, która powinna się zacząć zaraz za muzeum. Kobieta nie rozumiała, o co pytam. Kiedy powiedziałem magiczne w tym kraju słowo „Hezbollah”, speszona pokierowała mnie w przeciwną stronę, w kierunku Morza Śródziemnego – idź tam, my, chrześcijanie, chodzimy tam – zaznaczyła.

Zbyt wcześnie na przygody, więc posłuchałem miłej nieznajomej i poszedłem wzdłuż tzw. zielonej linii do centrum miasta. Dlaczego zielonej? Bo pas ziemi, dzielący chrześcijański i muzułmański Bejrut, porósł bujną roślinnością, kiedy to od 1975 do 1990 roku stanowił żelazną kurtynę libańskiej wojny domowej.

A któż tu nie wojował? Oficjalnie zaczęło się po zamachu na Kemala Jumbulatta, lidera druzyjskiego, kiedy to maronici, mający dość Palestyńczyków, wzięli się z nimi za łby. Palestyńczyków zaczęły popierać sunnickie frakcje panarabskie i komunizujące. Maronici przywołali na pomoc Hafeza Al-Asada, który w ogóle nie uznawał odrębności Libanu od Syrii. Po czym nastąpiła zmiana sojuszy. Lider pewnej frakcji maronickiej, tzw. Falangi Baszir Gemayel, skumał się z Żydami, którzy od początku Izraela są zainteresowani w podziale Bliskiego Wschodu na małe, wiecznie zantagonizowane kantony, i przywołał – niczym Hieronim Radziejowski – nowe mocarstwo na libański grunt.

Czołgi Ariela Szarona wjechały do Bejrutu w 1982 roku, przegnały Jasira Arafata i załatwiły Baszirowi prezydenturę, która trwała trzy tygodnie, ponieważ „nieznani sprawcy” wysadzili libańskiego prezydenta w powietrze. I powstał ambaras. W Libanie Izrael wojował z Palestyńczykami i armią syryjską (która została w kraju do 2005 roku). Druzowie zaczęli boksować się z maronitami w Szouf. Następca Baszira, jego brat Amin, wycofał się z sojuszu z Żydami. 

CDN...

Część II

Część III

Część IV

Tekst pierwotnie publikowany na portalu www.wnet.fm i w miesięczniku Kurier WNET

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości