Amerykańska obecność w Afganistanie została zakończona. Teraz czas na wycofanie amerykańskich kontyngentów z północnego Iraku. Niejako złośliwością losu jest to, że Amerykanie, którzy powrócili do Mezopotamii w 2014 roku sąsiadują bezpośrednio z irańskimi lub proirańskimi szyickimi formacjami, które koordynują szlak lądowy pomiędzy Teheranem a Damaszkiem i Bejrutem. Faktem jest, że Amerykanie znajdują się tam na celowniku Irańczyków i tylko dzięki Teheranowi ewakuacja US Army z Iraku może zakończyć się albo sukcesem albo największą klęską i upokorzeniem w dziejach.
Rozumie to nawet Joe Biden, który przysną na spotkaniu z izraelskim premierem Naftalim Bennettem. Bennett żalił się na imperialne knowania ajatollahów, którzy ścierają się z Izraelem nie tylko w lub nad Gazą, Libanem, Syrią czy Irakiem ale również na wodach Zatoki Perskiej, Morza Czerwonego oraz Śródziemnego. Jednak izraelskie problemy z Iranem są zupełnie nie istotne z amerykańskiej perspektywy. Iran pomógł a raczej nie przeszkodził ewakuacji Amerykanów z Afganistanu a przed Waszyngtonem kolejne istotne i kluczowe zadanie – sprowadzić żołnierzy amerykańskich żywych a nie martwych z Iraku.
Gdyby nie zamach samobójczy dokonany przez ISIS w Kabulu prezydent Biden mógłby uznać wyjście z Afganistanu sukcesem całkowitym. Jednak dalej w murach Pentagonu i Białego Domu unosi się widmo Bejrutu 1983 roku, kiedy to po zamachu samobójczym dokonanym przez Hezbollah na koszary US Marines w libańskiej stolicy zginęło prawie 300 amerykańskich żołnierzy, a pozostali przy życiu zapakowali kolegów w trumny i uciekli na oczach całego świata. Zdaniem Ronalda Regana była to największa klęska jego prezydentury i do dzisiaj były to największe amerykańskie straty ludzkie poniesione jednorazowo od czasów II wojny światowej. Dlatego też Waszyngton zdaje sobie sprawę, jak ważny jest Teheran w obecnej sytuacji.
Nowy irański prezydent Ebrahim Raisi zapowiedział, że rozmowy resetowe z Amerykanami toczone w Wiedniu muszą zakończyć się do końca roku. Zdaniem obserwatorów, główną ością niezgody jest kolejność formalna. Iran domaga się zniesienia sankcji nałożonych przez Donalda Trumpa i dopiero wtedy podpisze stosowne zobowiązania dotyczące programu atomowego i rakietowego, a strona amerykańska domaga się wpierw traktatu a później obiecuje zdjęcie sankcji. Iran oczywiście nie dowierza Amerykanom i ma ku temu dobre powody, niemniej bezpieczeństwo amerykańskich żołnierzy w Iraku jest argumentem, który może i musi doprowadzić do kompromisu oraz sukcesu rozmów.
To oczywiście nie podoba się Izraelowi, który ewidentnie jest rozkojarzony w obecnej sytuacji. Teheran aktywnie zaczął działać na obszarach morskich i bliski jest osadzeniu się w libańskich portach śródzmnmorskich. Rosja zniosła parasol ochronny dla izraelskich nalotów na Syrię tym samym Władimir Putin zaprasza Naftaliego Bennetta na Kreml, który po dość mało rezolutnej wizycie w Białym Domu wie, że w Moskwie na chwilę obecną nie miałby argumentów do rozmowy. Dodatkowo, duet Bennett-Lapid okazuje się mało wydolny. Lapid umizgiwał się do światowej lewicy, która jednoznacznie opowiada się za sprawą palestyńską. Na chwilę obecną widzimy, że starania izraelskiego szefa MSZ są raczej bezskuteczne. Taktykę swojego politycznego rywala pogrzebał sam Bennett, który w Waszyngtonie powiedział, że nie powstanie żadne państwo palestyńskie za jego kadencji, tym samym Demokraci pozostają jeszcze bardziej obojętni na izraelskie problemy.
Inne tematy w dziale Polityka