Jak bumerang powraca co pewien czas pomysł wprowadzenia systemu prezydenckiego. Ma on swoje zalety. Ale czy to dobry wybór dla kraju? Może warto rozważyć inną opcję: własnej drogi ustrojowej.
Zwolennikami zmiany na model prezydencki jest lider ruchu Kukiz 15, przebąkuje o tym PiS, niedawno w sferze informacyjnej spopularyzował ją Mariusz Maks Kolonko. Egzystował jednak od początku potransformacyjnej historii Polski. W dużym skrócie i uproszczeniu argumenty za tym systemem są następujące:
1. Wybieramy konkretnego człowieka, i to on ponosi odpowiedzialność za rządy. Jego cechy, zalety i wady łatwiej sprawdzić i kontrolować.
2. Jest jaśniejszy rozdział między władzą ustawodawczą (parlament) oraz wykonawczą (prezydent).
4. Polska ma kulturę sporu, a nie kulturę budowy - dlatego lepiej, aby one odżywały przy wyborach prezydenckich, nie zaś aby nieustannie paraliżowały działania rządu przez całą kadencję.
5. Państwa z systemem prezydenckim są sprawniejsze, silniejsze, łatwiej podejmują decyzje, lepiej radzą sobie w polityce międzynarodowej.
Nie polemizując z powyższym warto jednak, zanim zdecydujemy się na jakieś gotowe rozwiązanie, rozważyć kilka spraw.
Jest prawdą to, co twierdzą zwolennicy opcji parlamentarnej: że jest to forma ustroju, w której Polacy dobrze się czują, która jest zgodna z naszą kulturą, podejściem do polityki oraz charakterem narodowym. Problem jest w tym, że nie oznacza to, iż potrafimy dobrze w nim działać. Jest tak, ponieważ rozwiązania parlamentarne, jakie stosujemy, są niedopasowane do naszych uwarunkowań - nie wynikają z tego, jak jest zbudowane nasze społeczeństwo, jaką drogę przeszło i jak funkcjonujemy jako naród.
Stany Zjednoczone, stawiane za wzór sprawnego systemu prezydenckiego aż do początków XX wieku były państwem dysfunkcjonalnym, zagrzebanym w politycznym klienteliźmie i korupcji. Prezydenckość nic im nie pomogła. Dopiero pozbycie się korupcji z systemu przez budowę profesjonalnej biurokracji niepodatnej na klientelizm stworzyło USA takie, jakim je znamy. Francja ma długą tradycję sprawnych, scentralizowanych instytucji państwa, ucieleśnianych przez od dawien dawna sprofesjonalizowaną biurokrację. Niemcy, operujące tymczasem w systemie kanclerskim, polegają na ciągłości instytucjonalnej biurokracji, która raz stworzona przez Fryderyka Wielkiego dotrwała aż do dzisiaj. Podobnie Wielka Brytania, która stopniowo, metodycznie ulepszała kręgosłup państwa, czyli korpus urzędniczy, rugując z niego klientelizm i patronat. Obecnie problem przekupstwa wyborców dotyczy tylko polityków i proponowanych przez nich programów. Polska zaś odziedziczyła struktury państwa po PRLu i dopiero - po ćwierć wieku! - uświadamia sobie potrzebę budowania profesjonalnej biurokracji służącej interesowi publicznemu. Bolączki jakich doświadczamy – korupcja, obstawianie stołków kolesiami, nieudolność, traktowanie obywatela per noga - są w ten czy inny sposób efektem odziedziczonej po komunie dysfunkcji, choroba autorytarną. W takich warunkach potrzebujemy nie kogoś, kto to jeszcze mocniej scementuje, ale raczej kogoś kto pomoże nam ten system zmienić. Potrzebujemy kontrolera władzy, a nie władcy.
Co jest bardziej realistyczne: radykalna zmiana ustroju na prezydencki w stylu amerykańskim, wbrew doświadczeniom historycznym narodu, bez jakiejkolwiek łączności ustrojowej która by to uzasadniała, z której ta zmiana by wynikała więc byłby łatwiejsza do przeprowadzenia, bez wsparcia dla tej zmiany wynikającej z istniejących stosunków instytucjonalnych i społecznych; czy też taka zmiana która nie jest odrzuceniem tego co było, ale ulepszeniem tego, co jest?
W rezultacie „ochrony przed Wałęsą” powstała figura dosyć osobliwa. Prezydent w Polsce nie pełni roli faktycznej egzekutywy. Dobre określenie na jego rolę to „bezpiecznik”, propagowane np. przez Rafała Ziemkiewicza.
Skoro prezydent to bezpiecznik, nadajmy mu odpowiednie moce. Niech stanie się kontrolerem rządu. Kimś, kto patrzy na ręce władzy, kimś kto reprezentuje bezpośrednio interes publiczny. Powiedzmy, że byłaby to nowoczesna wersja trybuna ludowego. Po co nam na przykład taki urząd jak rzecznik praw obywatela? Niech to będzie rolą prezydenta. Niech kontroluje ustawy pod tym kątem. Po co nam rzecznik praw dziecka? Oddajmy te kompetencje prezydentowi - niech zajmuje się prawami człowieka i obywatela. Czy na pewno urząd ochrony konsumenta musi być ciałem osobnym? Może powinien podlegać prezydentowi - w końcu każdy obywatel jest konsumentem bez względu na to, czy jest pracownikiem, emerytem, dzieckiem czy przedsiębiorcą. To łączy wszystkich, jest więc interesem publicznym. Niech konstytucyjną rolą prezydenta będzie prześwietlanie i blokowanie władzy, która z butami wchodzi w kolejne dziedziny życia, oraz grup interesu które próbują szkodzić zwykłemu człowiekowi. Niech jego ustrojowym zadaniem będzie zadawanie nieustannie pytania „czy to naprawdę konieczne? Nie da się tego rozwiązać inaczej?” „po co ta ustawa? Po co nadanie nowej władzy? stworzenie kolejnego urzędu? Nałożenie nowego podatku?”. Niech będzie właśnie kimś, kto patrzy władzy na ręce, kto będzie wymuszał zwiększanie jakości rządzenia, obieralnym „Najwyższym Kontrolerem”. Takie połączenie urzędów i kompetencji będzie współgrało z tymi, z którymi już prezydent jest kojarzony - mocą weta, a więc blokowania. A więc bycia „bezpiecznikiem”. Z tego tytułu oczywiście nie będzie już miał inicjatywy ustawodawczej; inaczej wystąpiłoby przemieszanie porządków.
Kompetencje zaś pochodzące z systemu prezydenckiego- jak funkcja reprezentacyjna czy fakt bycia zwierzchnikiem armii - powinny powędrować do premiera, kończąc dziwny układ, jaki dotąd panował a niczemu nie służył, pozwalając na zbudowanie w Polsce systemu kanclerskiego (tym samym jakość tegoż będzie zależała od prawa wyborczego). Z Jednym oryginalnym, polskim dodatkiem: pałką prezydencką nad łapami władzy.
Sulfur
Komentarze
Pokaż komentarze (35)