Oskarżenie o neoliberalizm to obecnie bardzo ciężka sprawa. Neoliberalizm bowiem jest odpowiedzialny za kryzys gospodarczy, wyzysk, politykę oszczędnościową, długi, ryzyko rozpadu strefy euro, zubożenie społeczeństw. W przeszłości powodował również wojny i rujnację krajów rozwijających się. Nic więc dziwnego, że obecnie do bycia neoliberałem nikt nie chce się przyznać. Problem w tym, że nawet przed kryzysem niespecjalnie było jak znaleźć choć jednego neoliberała.
Kim jest neoliberał? Co proponuje? Czym odróżnia się od innych opcji ekonomicznych? Czym się charakteryzuje? Nie wiadomo. Czy ktoś kiedyś określał się jako neoliberał? Czy proponował neoliberalne rozwiązania? Na czym polega doktryna neoliberalizmu? Nikt nie wie.
Natomiast można było znaleźć ludzi, którzy określali siebie jako liberałowie, proponowali liberalne rozwiązania w myśl liberalnej polityki... Jednak atakowanie liberalizmu jest dziś z góry skazane na porażkę. Tą bitwę bowiem liberalizm stoczył w poprzednich dekadach i ją wygrał - intelektualnie, doktrynalnie, i wreszcie empirycznie a nawet moralnie - po upadku komunizmu. Próba odświeżania tamtego starcia jest więc daremna z definicji. Trudno bić się z faktami i z stwierdzeniami ogólnymi pod którymi podpisze się niemal każdy - o wolności gospodarczej, własności prywatnej czy nie ingerowaniu państwa. Zamiast tego więc tworzy się zupełnie inny, sztuczny twór, za którym nikt się nie kryje. Nie ma bowiem żadnych neoliberałów ani neoliberalnej polityki. Przynajmniej nie dzisiaj. Bowiem neoliberalizm owszem, istniał - ale polegał na połączeniu keynesizmu i pochodnych z wybiórczo stosowanymi fragmentami liberalizmu. Czyli "wolny rynek tak, ale...", z przewodnią rolą państwa, który nim manipuluje. Polityka wspierana takim rozumowaniem ponosiła jednak porażkę za porażką, i to właśnie z nią liberalizm nieustannie walczył i w końcu - wygrał, choć wygrana to symboliczna, bo tylko pewna cześć krytykowanych, szkodliwych rozwiązań została cofnięta.
Ale neoliberalizm nie oznacza takiej polityki. Wręcz przeciwnie. Za oskarżeniami o "neoliberalizm" idzie krytyka postulatów liberalnych. Stosuje się tu prostą manipulację - to, co jest przez liberalizm krytykowane odwraca się i identyfikuje jako postulat "neoliberalizmu". Jeśli więc liberalizm wnosi o deregulację rynku, to deregulacja wykonana pod dyktando lobby bankowego chroniąca jego interesy kosztem innych jest uznawana za cel liberalizmu. No bo jak deregulacja, to deregulacja, prawda? I ignoruje się fakt, że liberalizm takie postępowanie przewidział i krytykował jako prowadzące do nieuniknionej katastrofy i nie ma ono z jego doktryną nic wspólnego. Wprowadzając to zamieszanie powoduje się, że liberałowie muszą tłumaczyć że nie są wielbłądami. Z jednej strony mają potępić oczywiste nadużycia a z drugiej bronić rozwiązań systemowych, niesłusznie inkryminowanych. W efekcie wygląda to tak, że bronią oszustów. "Neoliberalizmu" używa się więc jako słowa-wytrychu zastępującego merytoryczną dyskusję. Ma za pomocą luźnych skojarzeń wykonać "brudną robotę". Na przykład sam przedrostek "neo" ma oznaczać coś nowego, co się pojawiło niedawno. Jest w opozycji do tego, co było i co zostało sprawdzone. To eksperyment nowoczesności. Sprawia się wrażenie, że to nieznane wcześniej rozwiązanie - i skoro się nie sprawdziło teraz to znaczy, że jest błędne. Jednak pod tym nagłówkiem odświeża się dawną, przebrzmiałą i przegraną bitwę z liberalizmem, który jest najstarszym i najlepiej opisanym poglądem na gospodarkę i rolę państwa w niej. Natomiast postulaty historycznie będące nowsze, eksperymentalne i empirycznie obalone, sprzedaje się jako mądrość pokoleń poprzednich i oczywistą oczywistość, przed którą muszą ugiąć się oszukańcze nowinki. Kompletne odwrócenie. Celem bowiem tych, którzy tego słowa używają nie jest precyzyjne określenie problemu, ale właśnie jego niedookreślenie. Gdyż będąc zwolennikami ingerencji państwa w rynek i ograniczanie ludzkiej wolności, a nie będąc w stanie przekonać do swoich racji wobec faktów, muszą dokonać jakiejś wolty, by czarne stało się białe a białe - czarne.
W identyczny sposób działają inne ruchy dążące do osiągnięcia jakichś celów politycznych a wiedząc, że nie mają one szans na zdobycie poparcia ze względu na swój brak spójności czy wręcz logiki. Stygmatyzacja oponentów jako wrogów to podstawa. Dlatego na przykład środowiska LGBT ukuły termin "homofobia". Fobia - a więc termin medyczny oznaczający irracjonalny strach przed czymś. W tym wypadku przed osobami homoseksualnymi. Jest to stan powstający w sferze psychiki, a to powszechnie kojarzy się z niestabilnością umysłową, ta z kolei z chorobami psychicznymi. Wszystko to się po prostu leczy, a jeśli leczyć się nie da - takich ludzi się izoluje by sobie i innym nie mogli zrobić krzywdy. Tyle ciąg skojarzeń. Tym samym środowiska LGBT do jednego worka wrzucają wszystko - uprzedzenia, nietolerancję, ksenofobię ale też krytykę, dystansowanie się, obawy, niechęć czy niepewność. Tych pierwszych jest garstka i nikt ich nie chce bronić. Ale to właśnie oni stają się dzięki haśle "homofob" twarzą tych drugich. Którzy niczym oskarżeni o herezję "neoliberalną" liberałowie muszą się tłumaczyć, że nie są wielbłądami.
Ale przekaz negatywny nie wystarcza. Należy też mieć pozytywny. Trudno jednak taki zbudować, skoro chce się siłowo przepchnąć jakieś rozwiązanie wbrew ogółowi. Wtedy należy po prostu przez asocjację połączyć się z czymś, co jest powszechnie uznawane i cenione. W przypadku środowisk LGBT to hasło tolerancji. Czyli zdolności do znoszenia uciążliwości w innych osobach jaką mogą dla nas stanowić swoim np. zachowaniem, w imię dobra wyższego (np. współpracy w narodzie). Podczepienie się pod to hasło to jednak za mało, bo należy je tak rozciągnąć i zniekształcić, by zbudować swój program pozytywny. Więc właściwe znaczenie tolerancji - ledwo znoszenie, ścierpienie czegoś - najpierw zamienia się na akceptację, a potem na afirmację. I tym samym to, co wszystkim pierwotnie przeszkadzało, doskwierało i było uznawane za niepożądane zamienia się na coś, co należy chwalić. Jeśli zaś nie chwalisz, toś homofob i powinno się ciebie izolować, jak w Holandii.
Taki sam "numer" wycięli przeciwnicy wolnego rynku, obecnie krytykujący "neoliberalizm". Otóż neoliberalizm jest zły, ale liberalizm już dobry. Więc porwali to słowo i uciekli z nim, przypisując sobie miano liberałów. W ten sposób lewica w Stanach wyszła z getta socjalizmu - piętnowanego i odrzucanego nagminnie przez społeczeństwo amerykańskie. Dokonując "rebrandingu" niczym znienawidzona TP SA stająca się trendy "Orange"; byli w stanie rozpocząć zwycięski pochód do mainstreamu. Bo przecież, kto na Boga chce walczyć z zwolennikami wolności? Nikt. Tak samo jak nikt nie będzie walczył z zwolennikami tolerancji. Albo tego, że dwa plus dwa jest cztery. Natomiast zmuszając swoich przeciwników do kopania się z błędną terminologią i wrzuceniem ich do jednego worka z swoimi przeciwieństwami prędzej czy później spowoduje się, iż albo ulegną radykalizacji i "ucieczki do przodu" (liberałowie w Stanach zostali libertarianami albo anarchistami) albo sami zaczną przez osmozę wchłaniać to, co przedtem odrzucali przez sam fakt zrównania. Zwolennicy liberalizmu zaczną liberalizmu nie cierpieć, każąc państwu coś z tymi bankami zrobić, określając się jako "państwowcy"; a przeciwnicy nietolerancji sami staną się nietolerancyjni, plując z mównicy sejmowej na jałowość i brak estetyki związków homo. I wtedy przegrywają naprawdę.
Sulfur
Inne tematy w dziale Polityka