Jest sporo mitów na temat demografii i polityki prorodzinnej. Temat to i na czasie i ważny, więc być może niegłupim pomysłem jest zebranie podstawowych mitów i błędów w myśleniu i mówieniu o tych kwestiach, które utrudniają debatę i szukanie rozwiązań. Ponieważ mitów jest sporo, a każdy wymaga osobnego tłumaczenia, w zamyśle jest to pierwszy wpis z serii. Część z zawartych tu przemyśleń czy konkluzji będzie zapewne kontrowersyjna, bo idąca pod prąd, ale nie ukrywam, że mają zmuszać przede wszystkim do myślenia. Nie twierdzę, że przedstawione wyjaśnienia są absolutnie prawdziwe. Niemniej sadzę, że wskazują na to fakty.
Mity nie są podane w żadnym konkretnym porządku ważności. Ponieważ zaś główną tezą, jaka mi przyświeca jest ta, iż kwestia krzyzysu demograficznego to kwestia ekonomii, dlatego też taki, a nie inny dział.
1. To kulturowe.
Mit ten jest efektem przyjęcia lewicowego paradygmatu jakoby zmiany w zachowaniach ludzkich były podyktowane tzw. "obyczajowością". Obyczaj się zmienia dlatego, bo rzekomo tego chcą ludzie, a skoro tak, to nie ma się na to specjalnego wpływu. Jeśli skutkiem jest spadek ilości urodzeń to cóż - bywa. Nie można przecież ludzi do niczego zmuszać. Poza tym są różne kultury i religie. W jednych kobiety są podległe mężczyznom i to powoduje, że te kultury mają wyższą dzietność. Nie oznacza to, że jest to dobre, bo musi się odbywać kosztem praw kobiet.
Nie jest to prawda. Zmiany w dzietności - w dół - zachodzą na całym świecie. Różne są tylko stopnie zaawansowania i pułap z którego społeczeństwo schodzi. Te, które są kojarzone z tradycyjnie wyższą ilością dzieci schodzą z wyższego, ale co ciekawe - tym gwałtowniej. Fenomen ten dotyka wszystkich krajów świata-muzułmańskich, afrykańskich, azjatyckich. Istnieją nieliczne wyjątki. Jednocześnie w naszej części Europy ten trend pojawił się skokowo, natychmiast po transformacji. W ciągu dwóch lat wskaźniki dzietności zanurkowały i pozostają do dziś na niskim poziomie. Niemożliwe jest, by w tym czasie zmieniła się kultura czy obyczajowość do tego stopnia tym bardziej, że Polacy w wszystkich badaniach ciągle wykazują się konserwatywnym światopoglądem, rodzinę stawiając na pierwszym miejscu. Jednocześnie wyjeżdżając za granicę, do Wielkiej Brytanii, nagle ich dzietność skacze z 1.4 do 2.5 (zastępowalność jest na poziomie ok. 2.11) przewyższając nawet tą pakistańską. Gdyby więc chodziło o kulturę i obyczajowość, o słynną już rewolucję seksualną, takie zjawiska by nie zachodziły. Tymczasem okazuje się, że nie mają one na problem wpływu. Jedyne, co spaja wszystkie przypadki od Indii przez Arabię Saudyjską, Iran, Francję USA i Polskę jest kierunek rozwoju gospodarki. A co za tym idzie-stosunków społecznych.
Gdyby zaś faktycznie obyczajowość miała wpływ na spadek dzietności, tedy impulsy ekonomiczne nie byłyby w stanie nic zmienić. Tymczasem w krajach, w których wprowadzono aktywną politykę prorodzinną, demograficzną, zaobserwowano natychmiast wzrost wskaźników. Nie było reperkusji, ale zachęty.
Nie jest więc prawdą, jakoby winna była rewolucja seksualna czy konsumpcjonizm. Te czynniki mogły przyśpieszyć, lub pogłębić procesy, które był już w toku niezależnie do nich. Oczywiście kultura, religia, stosunek do rodziny mają wpływ-ale nie jedyny i jak się okazuje, w większości przypadków nie decydujący.
2. Ludzie nie chcą mieć dzieci.
To pochodna mitu o "kulturowości" przyczyn spadku urodzeń. Rzekomo ma być tak, że po prostu nasz krąg cywilizacyjny osiągnął taki poziom rozwoju i świadomości, że woli sobie wygodnie żyć a nie poświęcać dla dzieci. Które są obowiązkami, kłopotami, wydatkami. Zamiast tego, ludzie wolą kupić sobie coś nowego, pojechać na wycieczkę. Często też poświęcają dzieci dla kariery i samorealizacji. Kult samowystarczalnego egoizmu w społeczeństwie zachodnim ma być powodem zapaści demograficznej.
To również nie jest prawda. Tak jak w przypadku wiary w to, że przemiany są stricte obyczajowej natury, tak i tutaj mamy do czynienia z odwróceniem proporcji i ignorowaniem innych czynników. Po pierwsze, jeśli ludzie nie chcieliby mieć dzieci - to by ich nie mieli. Tymczasem większość rodzin dzieci ma. Problem w tym, że dominującym modelem jest 2+1, czyli dwoje rodziców z jednym dzieckiem. Gdyby faktycznie chodziło o karierę, konsumpcjonizm, wygodnictwo jako przyczyny - ci ludzie dzieci nie mieliby w ogóle. Ponoć wytłumaczeniem ma być teoria emocjonalnej satysfakcji - do tego potrzebne jest tylko jedno dziecko. Po którym para "ma dość" i woli poświęcić się swoim potrzebom i potrzebom potomka.
Jednak ponownie temu twierdzeniu zadają kłam już wspomniane fakty-spadek dzietności zachodzi również w krajach biednych i bardzo biednych. Nadto skoro tak, to dlaczego impulsy ekonomiczne powodują, że ludzie decydują się na większe ilości dzieci? Dodajmy, że nie są to jakieś "kokosy", tylko pewne ogólne, drobne, ale systematyczne ułatwienia finansowe. Jeśli chodziłoby o satysfakcję i konsumpcjonizm, to byłoby to za mało by zdecydować się na tak ponoć wielką uciążliwość, jaką jest kolejne dziecko.
Wniosek jest jeden: bariery konsumpcjonizmu są barierami będącymi skutkami, a nie przyczyną spadku dzietności. Nie jest tak, że po prostu "teraz nas stać, nie musimy mieć dzieci" ale dokładnie na odwrót: "nie stać nas, więc może skupmy się na sobie". Skoro bowiem wystarczy tylko 100 czy 200 euro miesięcznie by przełamać opór przed posiadaniem kolejnego dziecka, to oznacza, że impuls konsumpcjonizmu jest wyjątkowo słaby. Dlaczego? Dlatego, ponieważ jest efektem trudności ekonomicznych. Skoro jest mało zasobów i trzeba dużo wysiłku by je zdobyć, to logiczne jest posiadanie mniejszej ilości potomstwa, a za to móc je wyposażyć w wszystkie dogodności "na start" na jakie tylko nas jest stać. Jeśli dodatkowo zaś rezygnacja z kolejnego dziecka pozwala na proste wydatki na zwykłe przyjemności, to tym lepiej-następuje więc racjonalizacja post factum logicznego wyboru ekonomicznego.
Dlaczego jednak mniemanie o karierze, konsumpcjonizmie itd. jest tak powszechne? Dlatego, ponieważ łatwo jest je osobiście doświadczyć na czyimś przykładzie. Bardzo podobny błąd poznawczy występuje np. w kwestii cen. Każdy z nas w końcu kiedyś "pada ofiarą" nieuczciwego sprzedawcy, który zawyża cenę. Z tego konfliktu łatwo wynieść najprostszy wniosek - że wysokie ceny są nieuczciwe, a dążenie do zysku odbywa się czyimś kosztem. Stąd obecna do dzisiaj tendencja ustania cen odgórnie, z pominięciem mechanizmów rynkowych. Tymczasem nasze osobiste doświadczenia nie mają żadnego znaczenia w systemie cen, które wysyłają impulsy do całego społeczeństwa informując co się opłaca, co nie, oe jest możliwe, a co nie i gdzie należy skierować wysiłek by polepszyć swój byt. Zależą one od obiektywnych kosztów i chęć podbicia ich wyżej nie wpływa na całość. Te impulsy akceptujemy i działamy na ich podstawie nieświadomie. Wystarczy że wiemy, co i ile kosztuje i za tym podążamy. Często wbrew swoim nawoływaniom o patriotyzmie kupującego (tylko Polskie towary) czy o niemoralności działania dla własnego zysku (podnosimy ceny). Dlaczego? Bo nie widzimy całości, ale działamy tak, jakbyśmy byli do tego zdolni. Ludzie są istotami sprzecznymi. Działają rozumnie, ale myślą irracjonalnie.
Tak samo jest z odczuciem, że spadek dzietności to wina konsumpcjonizmu. Bo i faktycznie powstało zjawisko ludzi bezdzietnych, skupionych na przyjemnościach czy karierze. Faktycznie miało to negatywny wpływ na urodzenia. I faktycznie możemy często spotkać się z słowami, jak to kolejne dziecko tylko by przeszkadzało. Ale nie jest to zjawisko dominujące, nie jest to przyczyna zapaści, ale jej skutek. Nasze doświadczenie indywidualne zastępuje nam obraz faktyczny-ponieważ nie mamy możliwości jego łatwego poznania, choć na jego podstawie działamy.
Sulfur
Inne tematy w dziale Gospodarka