Europejskie przemówienie Camerona jest źle rozumiane w Polsce. Dominują dwie interpretacje: jedna entuzjastycznie witająca "eurosceptycyzm" tego rodzaju, dążący do prób reform UE uszczuplających wpływy Brukseli, oraz druga narzekająca, że Wielka Brytania zawsze idzie pod prąd, więc jak integracji nie chce, to niech wyjdzie z Unii i da spokój - choć sama Unia, oczywiście, łezkę by z tego tytułu uroniła bo lepiej jak wszyscy europejczycy są razem.
Obydwa te kierunki myślenia są z gruntu fałszywe. Zakładają, iż przywódcy państwowi decyzje podejmują pod wpływem emocji, tak samo jak ich wyborcy przed którymi są odpowiedzialni w czasie elekcji, że więcej w tym myślenia "narodowego" czyli nastawionego na konflikt dla samego konfliktu, izolacji (tak to słowo jest dziś powszechnie rozumiane) a rzekomo ma być w tym brak myślenia o swoich interesach-bo jeśli Londyn z UE wyjdzie, to straci. Dodatkowo obie grupy zakładają, że Wlk.Brytania jest samotnym rycerzem sprawiedliwości tudzież szurniętym Don Kichotem rzucającym się na wiatraki. I że w związku z tym może liczyć tylko na wsparcie krajów małych i średnich, próbując jakoś rozbić molocha decyzyjnego centrum jakim są Francja i Niemcy; bo jak wiadomo te małe kraje są przez to centrum uciskane patrz Grecja, a jak niektórzy sądzą również Polska.
Nic bardziej błędnego. By to zrozumieć, należy po prostu przestać myśleć swoimi kategoriami i postawić się w miejscu Wlk.Brytanii. Najpierw należy spojrzeć na to, jak obecne unijne przemiany zagrażają podstawowym interesom gospodarczym Londynu - który jest jednym z głównych centrów światowych finansów. A te, jak wiadomo, Bruksela chce mocniej kontrolować, co de facto oznaczałoby iż Londyn tym centrum światowych finansów by przestał być. Można też zwrócić uwagę, iż jeśli chodzi o wolność gospodarczą Wlk.Brytania stoi w rankingach wyżej od swoich kontynentalnych sąsiadów z UE, co jest wynikiem przeróżnych immunitetów, wykluczeń i rabatów systematycznie uzyskiwanych od lat przez Londyn. Efekt-dynamiczna gospodarka która nawet w obecnym kryzysie ma wiele do zaoferowania nie tylko imigrantom, ale i swoim obywatelom. Spośród krajów UE Wlk.Brytania jest gospodarczo krajem najbardziej obiecującym tuż obok Niemiec.
Ta opozycja w stosunku do pomysłów Brukselskich nie wynika jednak z tego, iż swego czasu pani Thatcher tak postanowiła, a reszcie przywódców brytyjskich było głupio się z tego wycofać, czy też tego, że Brytyjczykom odbiło nagle i do dziś trzyma, więc głosują tak a nie inaczej. Nie ma tu ani grama irracjonalizmu tego typu. Jest za to logiczna konsekwencja tego, iż Wlk.Brytania jest wyspą i nie leży na kontynencie. To czysta geopolityka i to ona rzutuje na ludzkie myślenie.
Dla Wlk. Brytanii ważniejsze są więc otwarte szlaki handlowe na morzach, a aby je kontrolować i chronić potrzebna jest flota, a wraz z nią armia ekspedycyjna. To dlatego Londyn ma obecnie jedną z najlepszych armii europejskich. Wolny handel rządzi się swoimi prawami, tym brutalniejszymi jeśli ktoś jest wyspą, więc można go łatwo od niego odciąć. Każda próba kontroli przepływu dóbr, usług i surowców jest dla Londynu strategicznym zagrożeniem. Mniejszym co prawda niż takiej Japonii, która żadnych zasobów nie ma (Brytyjczykom coś jednak natura podarowała, choć niewiele), ale niemniej zagrożeniem. Życie na wyspie powoduje, iż kraj musi być znacznie bardziej ekspansywny i "spięty" niż państwo położone na lądzie, gdzie łatwiej jest utrzymać szlaki komunikacyjne czy znaleźć alternatywy dla dostawców i partnerów. Brytyjczycy zaś muszą sobie wszystko sami zapewnić - a ponieważ w własnych granicach nie mają nic, są skazani na "wyjście na świat". Empirycznie przekonali się w trakcie swojej historii, że najłatwiej jest to robić przez wolny handel, dopiero w drugim rzędzie i jako jego wynik-przez ekspansję militarną. To dokładna odwrotność tego, co opłaca się państwom kontynentalnym, które zawsze bardziej myślą w kategoriach terytoriów, skupisk zasobów na jakiejś przestrzeni, i gdzie łatwiej i taniej jest po prostu je zagarnąć siłą. Niekoniecznie do razu wojskową. Tymczasem ta sama linia obrony - morze - które sprawia, iż Londyn jest zabezpieczony od inwazji i innych zakusów tego typu sprawia, że niesamowicie trudno jest "wyciągnąć łapę" i sterować czymś bezpośrednio. Co więc pozostaje? Handel.
Handel jest podstawą interesów Wlk.Brytanii, a wraz z nim rozwój ich własnych firm, korporacji - bardziej niż innych państw europejskich, ponieważ firmy te muszą nie tyle dobrze radzić sobie na swoim podwórku, co dokonywać globalnej ekspansji w poszukiwaniu surowców, rynków - nie tylko w swoim pobliżu. Jedna z największych firm paliwowych globu jest przecież w rękach brytyjskich. Jej interesy i metoda działania-są odbiciem potrzeb Londynu a tym samym jego interesów narodowych. To prosty rachunek kosztów-jak już bowiem ma się tą barkę by przepłynąć kanał La Manche, to z niewiele większym nakładem środków można nią dotrzeć wszędzie na świecie. Nie jest się skazanym tylko na swoich sąsiadów. I dlatego Brytania jest sąsiadem świata-nie tylko Europy. Historycznie zawsze dobierała sobie więc partnerów jak chciała, zmieniając koalicje aby tylko osiągnąć swój cel - z racji bycia otwartą na handel wyspą ma więcej tutaj swobody niż uwięzione w okowach swojej geografii państwa kontynentalne. Dewiza, iż państwa nie mają przyjaciół, tylko interesy jest pochodzenia brytyjskiego. I tylko dla Londynu jest absolutnie prawdziwa. Kraje bowiem nie będące wyspami, zajmujące pewną przestrzeń geograficzną przyjaciół mają-bo ich interesy, skonfigurowane właśnie geograficznie, nie zmieniają się z taką łatwością, więc i sojusze są trwalsze. Wszystko w ramach tych samych zasad geopolityki.
Unia Europejska więc jest przydatna dla Brytyjczyków, ale tylko w określonej formie i w określony sposób. Teraz zaś przebieg przemian w UE zaczął coraz wyraźniej zagrażać imperatywom Londynu. To nie jest też w jakiś sposób irracjonalne ze strony Unii - większość jej krajów jest położona na kontynencie i ze sobą spleciona węzłami zależności geopolitycznych które sprawiają, że ich spostrzeganie tego, co ważne i istotne jest inne niż Wlk.Brytanii. Bezpieczeństwo jest tu wbrew pozorom trudniejsze do osiągnięcia - nikogo nie oddziela od reszty morze. Wpływy łatwo się rozprzestrzeniają, trudno się je kontroluje. Nie wspominając o tym, iż na jednym tankowaniu wozu pancernego można przejechać się po kilku krajach na raz. Suwerenność przybiera tu inne formy. To inny świat geopolityczny. I inne interesy.
Ale nie do końca inne. Istnieje bowiem jedno państwo, które będąc kontynentalne, myśli w odmienny sposób. To Niemcy. Geopolitycznie rzecz ujmując nie ma silnego powodu, dla którego Niemcy istnieją. Zawsze były terenem obcej ekspansji, łupem, strefa chaosu i rozdrobnienia. Rozdrobnienie to nie było podyktowane żadnym czynnikiem geopolitycznym, lecz historią, gdy jednak zaszło skazywało ten kraj na niebyt mimo jego bogactwa. Nawet zjednoczone Niemcy pozostawały w fatalnej sytuacji, nie dysponując żadnym atutem geograficznym który pozwoliłby im wzmocnić swoją pozycję czy łatwiej się bronić. Bycie w środku Europy i posiadanie największej ilości sąsiadów - to przekleństwo strategiczne. Oznacza bowiem wiele osi konfliktu i potencjalnych dróg inwazji... Ale jednocześnie oznacza to, iż jest się skrzyżowaniem wszystkich możliwych dróg handlowych i można czerpać zysk z działalności swoich sąsiadów, nawet jeśli oni sami się nienawidzą. Wystarczyło tylko usprawnić komunikację-lepsze drogi, lepsza infrastruktura, urbanizacja-to wszystko wiązało się ze sobą nawzajem. Handel napędzał rozwój, rozwój był niezbędny dla handlu. W końcu również rozwiązał największą bolączkę strategiczną Berlina, czyli niemożność militarnej obrony na dwa fronty - Niemcy bowiem miały dokładnie ten sam problem,co Polska, będąc położone na nizinie po której mogły przetaczać się obce wojska a wraz z nimi obce wpływy. Były wciśnięte między Rosję a Francję. Co więc zrobiły? Postawiły na kolej, spinając cały kraj, umożliwiając jego unifikację i łatwą obronę. Jednocześnie potęgując rolę handlu i rozpoczynając rewolucję przemysłową.
Niemcy, mimo bycia państwem kontynentalnym więcej więc mają wspólnego z Wlk.Brytanią niż z resztą Europy. Ich rozwój gospodarczy przebiegał bardzo podobnie, gdyż był powodowany podobnymi potrzebami i interesami. Kraje różnią się od siebie tylko jednym - Niemcom po osiągnięciu dominującej pozycji gospodarczej łatwo przychodziła ekspansja "centralistyczna" - w końcu nie są wyspą na morzu, ale państwem kontynentalnym. Stąd odwieczny problem ekspansji germańskiej - zwłaszcza na wschód, gdzie państwa mniejsze a korzyści większe. Nadto z tego powodu, iż Niemcy są położone na kontynencie a w ich interesie leży handel z sąsiadami, sa też potęgą skoncentrowaną lokalnie. W końcu jednak mogło dojść - i w końcu doszło - do sytuacji, gdy rynek europejski przestał Niemcom wystarczać. Wtedy kontynent zamienia się w platformę do światowej ekspansji. Historycznie również Niemcy raczej ciążyły ku Wielkiej Brytanii. Niewiele brakowało, aby I Wojna Światowa toczyła się miedzy Londynem i Berlinem po jednej a Francją a Rosją z drugiej strony. Dlaczego więc znalazły się po przeciwnych stronach? Dlatego, ponieważ niezwykłe podobieństwo rozwojów oznacza podobieństwo interesów. O ile państwa "lądowe", przyczepione do swojej okolicy geografią dzięki temu osiągają wspólny język, to państwa będące "wyspami handlu na morzu rynków świata" są dla siebie z tego powodu konkurentami. Wlk.Brytania potrzebowała floty by chronić szlaki handlowe - i tak było też z Niemcami. Te same rynki zbytu, te same surowce... Dlatego o tyleż łatwo im było się zrozumieć, co ze sobą walczyć. Wszystko zależy od okoliczności, a te są bardzo zmienne. Tak to już jest z wyspami.
Ale wystarczyłoby, aby zaistniała sytuacja w której wolny handel jest zagrożony - a obydwa państwa nagle zaczną lgnąć do siebie. Obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją. Winna jest Francja.
To mrzonki, że UE powstała by zjednoczyć Europę, ona powstała by kontrolować rozczłonkowane Niemcy. Wykonawcą pętania był Paryż, reszta przyłączyła się z podobnym celem albo z musu, doskonale wiedząc że bez równoważących Francję Niemiec dominacja francuska i tak stanie się faktem, więc lepiej na niej skorzystać jednocześnie próbując jakoś mitygować. Bardzo podobnie myślał zdewastowany wojną Berlin. Ta kalkulacja jednak runęła, gdy Niemcy się zjednoczyły. Proszę zauważyć, jak geograficznie wyglądała EWG w czasach zimnej wojny - skoncentrowana wokół masy lądowej Francji, praktycznie wpisana w jej porządek geopolityczny. Taki kształt rodzącej się UE był wypisz wymaluj spełnieniem dążeń Karola Wielkiego, Napoleona i innych władców Francji. Zgodny z jej interesem-kontrolować Włochy, tereny Renu, Beneluksu. W takim gronie Francja była najsilniejsza. Była przywódcą.
Zjednoczenie Niemiec to przekreśliło. Francuzi zdawali sobie sprawę, że odrodzone Niemcy nie będą na dłuższą metę do kontrolowania i mogą tą konstrukcję rozsadzić. Postanowiono więc uzależnić zgodę na zjednoczenie od zgody Berlina na wspólną walutę - bez żadnych dodatkowych reform, bez harmonizacji gospodarek. Zrobiono to z cała premedytacją (Niemcy cały czas wskazywały na ten brak harmonizacji jako przeszkodę) i to nie jest żadna teoria spiskowa. Obecnie próbuje się tłumaczyć, jakoby Euro było przemyślną strategią obliczoną na wywołanie kryzysu oznaczającego okazję do federalizacji, spisek eurokratów. Samo w sobie to zabawna myśl, że eurokraci których symbolem jest niedojda van Rompuy - w swoim kraju pośmiewisko - byliby w stanie tak daleko przewidzieć, na dwie dekady wprzód, rozwój sytuacji globalnej i nią manipulować, skoro od przysłowiowego Cześka spod budki różnią się tylko poziomem kultury osobistej. Tak nie było-chodziło o spętanie Niemiec korzyściami i kosztami takiej waluty, by od ratowania Francuskich instytucji imperialnych zależał ich interes narodowy. Spętano wyspę świata mamoną. Grecja czy Portugalia to efekty uboczne.
Mówi się, że Europa stała się za ciasna dla Niemiec. Tak nie jest. Za ciasne okazały się węzły instytucji europejskich, a po prawdzie francuskich, które tą Europę zbudowały. Niemcy nie są za duże na Europę, tylko francuski interes narodowy wyznaczający rolę Berlinowi jest za ciasny na ambicje Niemiec. Na ich potrzeby. Wolny handel rządzi się swoimi prawami, kraj eksportowy jest zasadniczo inny od kraju konsumenta. Prawda jest wiec inna-to Europa stała się za duża dla Francji. Horyzont interesów Paryża kończący się na Renie gubi się w organizmie zrzeszającym 27 państw i ciągle się rozrastającym o zupełnie nowe strefy geograficzne. Model myślenia integracyjnego również do tej pory padał ofiara "choroby francuskiej" który widział ją jako Europę Ojczyzn - gdzie jest jedna ojczyzna, Francuska, a reszta się z nią jednoczy jak Strasburg przyłączony po wojnie do kraju wina i sera.
I to właśnie powoduje, iż Berlin nie zganił Londynu za wystąpienie Camerona, które było jednym wielkim nawoływaniem do reformy UE - de facto zburzenia instytucji francuskich. Zareagowała wstrzemięźliwie. Oba kraje mają obecnie więcej wspólnego niż kiedykolwiek przedtem. Obydwu zależy na zniszczeniu dominacji Paryża w UE. Obydwa mają interes w utrzymaniu UE jako dodatku do ich handlowych imperiów, i widzą korzyści związane z działania wspólnie z innymi krajami europejskimi. Czego zaś nie chcą to tego, by Francja wciąż spijała śmietankę - mimo bowiem bycia krajem bogatym, to Francja po dziś dzień jest głównym beneficjentem istnienia zjednoczonej Europy. Bez niej zniedołężniała gospodarka Francuska, obciążona regulacjami, socjalem i kosztami pracy dawno temu już rozleciałaby się - a tak jest w stanie wciąż wstrzykiwać ożywcze soki w sektor innowacji, podtrzymując konające, otłuszczone cielsko. Bez tego Francja byłaby w sytuacji obecnej Hiszpanii czy Włoch. A przecież niewiele im do niej brakuje. Proszę zwrócić uwagę, iż Paryż notorycznie każe innym krajom ponosić koszta ich polityk redystrybucyjnych - a to żądając od Niemiec wprowadzenia eurobondów (a więc płacenia za francuskie długi) a to żądając skończenia z "podatkowym dumpingiem" od Polski i innych nowych członków UE (a więc płacenia za francuski socjal), czy też forsując budżety unijne w których jej rolnictwo było głównym beneficjentem, powodując iż Francja wbrew logice nie była płatnikiem netto. Ten czas jednak być może właśnie dobiega końca.
Niemcy musiały dogadywać się z Francją do tej pory, nie miały wyboru. Teraz jednak, gdy nadchodzi wielkimi krokami traktat Lizboński, to przestanie być imperatywem. Francja pewnie myślała, że forsując taką jego formę wzmocni swoją rolę na przyszłość, cementując dominację unijnego centrum w starym ujęciu - z Paryżem w środku. Całkiem możliwe jednak, że się przeliczyła, bo sądziła, że jest bez alternatywnym partnerem dla Berlina. Cameron udowodnił, że wcale tak być nie musi. UE być może będzie reformowana przez Niemców i Brytyjczyków. Oba zaś kraje Francji będą używać przedmiotowo - jako cepa na drugą stronę. Paryż sprowadzony do roli usłużnej pałki w negocjacjach. Wbrew pozorom na tą rolę zgodzą się ochoczo, gdy tylko zorientują się, że stare metody przestały działać (a zadaje się, że przestały. Nowy budżet UE zrobił z Francji wbrew jej staraniom płatnika netto). Dlatego, bo alternatywa - współpraca z Niemcami - nie jest już możliwa, oznacza bowiem tylko ustępstwa. Wchodząc zaś między Londyn i Berlin będą mogli ugrać coś więcej. Więcej niezależności od nowych struktur unijnych. Paryż nie wypadnie z obiegu mocarstw europejskich, z kręgu decyzyjnego, ale wypadnie z głównej osi integracji. Nie jest to niemożliwe, a rola Francji i tak pozostanie na lata znacząca.
W Polsce jednak dominuje przeświadczenie, że Wlk.Brytania pójdzie z Warszawą czy Kopenhagą na Brukselę. Tymczasem wróg jest w Paryżu, a alians powstanie z Berlinem. Rola Polski w tym konflikcie to rola germańskiego giermka, o ile nie zrozumiemy o co tak naprawdę chodzi. Inaczej na zawsze tym giermkiem pozostaniemy, nigdy nie doznając nobilitacji, a w końcu będąc kopniętym na boczny tor.
Sulfur
Inne tematy w dziale Polityka