Czego uczy nas Clausewitz? - wstęp
Czego uczy nas Clausewitz - cz. I: Wojna
W zaistniały sporze tyczącym się Powstania Warszawskiego niezwykle trudno jest powiedzieć cokolwiek nowego. Wymiana zasadniczych argumentów już nastąpiła. Tłumacząc już na wstępie tytuł niniejszego wpisu, muszę oczywiście uczciwie przyznać, że nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak Powstanie Warszawskie oceniłby, gdyby mógł, sam Clausewitz. Niemniej podniecającym intelektualnie zdaje mi się być postawione zadania, polegające na ujęciu Powstania w ramy clausewitzowskiej terminologii.
Jak to zostało już uprzednio podniesione, jednym z trzech elementów opisujących, definiujących wojnę jest "gra prawdopodobieństwa i przypadku". Clausewitz sprzeciwiał się współczesnym mu teoretykom wojny, którzy przekonywali, że wynik bitwy czy wojny da się obliczyć. Należy tylko wziąć pod uwagę odpowiednią ilość zmiennych (np. ilość żołnierzy, uzbrojenie, morale, jakość dowodzenia, posiadane informacje, ukształtowanie terenu itd.), ustalić ich wagę i rachować. Tymczasem Clausewitz przekonuje, że jest to założenie fałszywe. Wojny nie da się zredukować do matematyki euklidesowej. Zawsze będzie istniał rozdźwięk między teorią a praktyką, planem a wykonaniem, założeniami a rzeczywistością. Ten rozdźwięk Clausewitz definiował pod pojęciem "tarcie". "Tarcie jest jedynym pojęciem, które jako tako określa w ogólnych zarysach to, co odróżnia wojnę rzeczywistą od papierowej" - pisał.
W kontekście powyższego, sformuuję mój pierwszy zarzut wzgledem dyskusji o 1 sierpnia 1944, który roboczo nazwę: "Kalkulatorem Powstania Warszawskiego". Zgodnie bowiem ocenia się, że - ograniczając się do walki z Niemcami - "powstańcy nie mieli żadnych szans na powodzenie". Siły powstańcze wynosiły 36,5 tys. zmobilizowanych (z czego 1500-3500 faktycznie uzbrojonych; łącznie przeinęło się ok. 50 tys. żołnierzy), a niemieckie w momencie wybuchu walk około 16 tys. w pełni uzbrojonego żołnierza (do łącznie 50 tys. żołnierzy, którzy brali udział w pacyfikacji miasta). W szczegółach naturalnie mogą, a nawet na pewno są, to być dane błędne, grunt jednak, że liczby te nakazują nam formułować jednoznaczy wniosek, że Polacy byli bez szans.
Czy tak samo bez szans jak Aleksander pod Gaugamelom przeciwko Persom (47 tys. przeciwko ok. 100 tys.)? Tak samo jak Anglicy pod Azincourt (6 tys. piechoty przeciwko 12 tys. świetnie uzbrojonemu rycerstwu i 15 tys. piechoty)? Tak samo jak Ryszard Lwie Serce pod Jaffą (ok. 130 rycerzy i 2000 kuszników przeciwko 7000 jazdy)? Albo jak Cezar pod Alezją (50 tys. przeciwko 60 tys. w Alezji i 90 tys. odiseczy) czy Żółkiewski pod Kłuszynem (6 tys. przeciwko 40 tys.)? Mówienie o "braku szans Polaków" jest wygodne zarówno dla apologetów Powstania, jak i dla jego lewicowych przeciwników. Z jednej strony przemilcza ewentualność, że jego dowódcy się nie popisali, a z drugiej tworzy narrację bezsensu walki o niepodległość, zwłaszcza że przecież "wyzwolenie" i tak od Wschodu przyszło. Wojna tymczasem nie jest na tyle przewidywalna, by można było bez wątpliwości stwierdzać jej wynik ex ante.
Owszem, zgodzić się w pewnym stopniu należy z kontrargumentem, który zostaje w tym miejscu podniesiony - czynnik nieprzewidywalności zmniejsza się, im większa jest dysproporcja pomiędzy walczącymi stronami. I owszem, być może w sierpniu 1944 r. ta dysproporcja była na tyle duża, że uproszczenie, skrót myślowy, polegający na stwierdzeniu, że "Polacy nie mieli szans" stał się nawet uprawniony. Problem jednak jeszcze w tym, że Powstanie tak naprawdę nie było wymierzone w Niemców, którzy już na tym etapie przegrali wojnę, ale w - politycznie - Sowietów.
W kontekście powyższego podnosi się, że Powstanie osiągnęło sukces, gdyż na kilka miesięcy zatrzymało pochód Sowietów na Zachód (Łażący Łazarz, Stanisław Żaryn). W efekcie tego, sowiecka strefa wpływów stanęła na linii Łaby, a nie objęła całych Niemczech, może nawet krajów Beneluksu. Co więcej, upór Polaków w koniunkcji z faktem, że staliśmy się "zaledwie" rubieżami radzieckiego imperium miał sprawić, że Stalin odwołał swe plany uczynienia z Polski kolejnej republiki w ramach ZSRR.
Na ile można traktować to jako sukces Powstania? Nie może uciec spod oceny fakt, iż były to skutki niezamierzone. W planach polskich sztabowców tego wątku nie było. Chodziło natomiast o czasowe wyparcie Niemców, celem przywitania Sowietów w stolicy jako gospodarze, celem wyprzedzenia faktów i ukonstyuowania polskiej, niepodległej państwowości. Cel ten nie został osiągnięty. Co więcej, żołnierze stracili życie, wymordowano również cywilów, Warszawę zrównano z ziemią. Ograniczając się do tego, co zostało zaplanowane, można mówić o klęsce Powstania. Owszem, może mieć to znaczenie dla oceny zdolności intelektualno-militarnych dowódców, jednak skutki "mimochodem", niezaplanowane, to wciąż skutki. Niezaplanowane było ludobójstwo ludności cywilnej, a bierze się w ogólnym rozrachunku Powstania. Niezaplanowanym skutkiem było zatrzymanie pochodu Armii Czerwonej, zatem też powinno być brane pod uwagę przy ocenie.
Sowieci postawili sobie za cel podbój całej Europy, a następnie nawet i świata. Wiktor Suworow przekonująco udowadnia, że Hitler został przez nich potraktowany jako "lodołamacz rewolucji", przedmiotowo, niczym pionek w całej, szerszej układance. Tylko pionek ten, po wstępnym stworzeniu warunków dla wkroczenia Sowietów do Europy poprzez podpalenie jej, postanowił następnie wyprzedzająco zaatakować ZSRR i w olbrzymim stopniu rozbił jego potencjał. Skutkowało to tym, że jakkolwiek ZSRR po II wojnie uzyskało najwięcej ze wszystkich, tak jednak uzyskało o wiele za mało, jak na swój przygotowany potencjał.
Powyższa dygresja ma znaczenie dla kolejnego wątku - oceny działań Stalina i Hitlera względem Powstania. Zwykło się mianowicie zauważać, że genialnym w swej prostocie i diaboliczności posunięciem Stalina było zatrzymanie frontu przed stolicą i pozwolenie, aż ta się wykrwawi. W ten sposób rękami nazistów sprzątnął w dużej mierze AK-owskie podziemie i następnie zainstalował komunistyczną aparaturę w Polsce. Hitlerowi tymczasem, jak podnoszą przeciwnicy Powstania, jego wybuch dał kilkanaście tygodni wytchnienia i możliwości poukładania linii obrony. Lecz czym się to, jak pokazała historia, skończyło? Reżim hitlerowski bez względu na dany mu czas i tak upadł, Niemcy w sposób najbardziej hańbiący w całej ich historii, zostały podzielone na strefy wpływów, dygnitarze skazani na karę śmierci, a w narracji dziejowej nazizm został zgodnie (zarówno na Wschodzie jak i Zachodzie) potępiony. ZSRR natomiast nie uzyskała satysfakcjonującego efektu - z punktu widzenia Sowietów, świat nie kończył się na Polsce. Kluczowe zawsze w komunistycznych planach były Niemcy. To stamtąd sowietyzm miał się rozlać na całą kulę ziemską. Zabrakło być może zatem tych kilkuset kilometrów, by Rosja/ZSRR wygrała...
... wojnę 1914-1989. Wielką wojnę światową XX wieku. Taką cezurę czasową zaproponował Niall Ferguson. Moim zdaniem on trafnie zauważa, że również, jak zwykło się ją określać, "wojna stuletnia" była przerywana wieloma latami pokoju, co nie przeszkodziło traktować ją jako jedną całość. To samo odnosi się do konfliktu, jaki rozpoczął się w Europie w latach 1914/17, a zakończył dopiero w 1989 r. Traktat wersalski był przecież efemerydą, podobnie kapitulacja Niemiec z 8 maja 1945 r. nie kończyła zasadniczego konfliktu, którego osią tak naprawdę był zrodzony w Rosji komunizm.
Czy więc nie należałoby powiedzieć, że zarówno Hitler, jak i Stalin popełnili brzemienne w skutkach błędy w odniesieniu do Powstania Warszawskiego? Proponuję zastanowić się czy na miejscu nazistów nie lepiej byłoby od razu po wybuchu walk powstańczych wycofać się z Warszawy i... dozbroić Polaków, celem realizacji ich planów gospodarskich. Zgodziliby się tym samym na utworzenie buforowego państwa, z ich punktu widzenia niuansu, które zarazem oddzielałoby ich prawdziwie śmiertelnego wroga - ZSRR. Skoro decyzja Hitlera pacyfikująca Powstanie nic nie dała, skończyła się katastrofą tak czy siak, to może właśnie w analizie powinno się szukać alternatywnego, takiego właśnie rozwiązania. Polske państwo, formalnie będące członkiem Aliantów, mogłoby być po prostu kłopotliwe politycznie. AK-owskie podziemie rzeczywiście jeszcze nic nie znaczyło i sowieci mogli je bezkarnie stłumić, ale to już nie musi się odnosić do wyzwolonej samodzielnie Polski. Zdeptanie takiej Polski mogłoby już stanowić impuls, który zmusiłby Churchilla I Roosevelta do zaatakowania ZSRR po wojnie lub jeszcze przed jej końcem, skoro Hitler, jak wiemy, był tak naprawdę pionkiem. Wiemy przecież, że ten pierwszy i tak rozważał takie rozwiązanie po 1945 r., póki jeszcze Alianci byli w posiadaniu bomby atomowej.
Cóż natomiast Stalin? Zapewnienie sobie komunistycznej Polski być może nie było warte utraty większej części Niemiec. Czy nie lepiej, z czysto pragmatyczno-amoralnego punktu widzenia, byłoby wkroczyć do Warszawy jak najwcześniej, bez względu na koszty i nawet... wymordować AK-owców, tak jak to było w innych rejonach Planu Burza, póki jeszcze ci by nie zdążyli ogłosić państwowość? A może nawet warto byłoby dogadać się z Polakami, owszem, ustanowić tu swą strefę wpływów w zamian za określone koncesje i maszerować dalej na Zachód...?
Najnowsze badania nad Clausewitzem stoją na stanowisku, że jego opis wojny, "fascynująca trójca" (wunderliche dreifeltigkeit, składająca się z: morale, przypadkowości i racjonalnego zwierzcnictwa politycznego) przypomina układy deterministycznego chaosu. Jedną z najbardziej znanych anegdot, tłumaczących ideę deterministycznego chaosu jest tzw. "efekt motyla". "Motyl trzepocący swoimi skrzydełkami w Ohio, może przyczynić się do powstałej 3 dni później burzy piaskowej w Teksasie". Być może nic nie znaczące dla głównych rozgrywających Powstanie Warszawskie było jak trzepotanie tego motyla i zadecydowało o mapie geopolitycznej świata. W perspektywie dla Polski, niekończącej się bynajmniej na 1945 r., być może - i to mimochodem - wcale nie tak najgorzej.
Soren
Inne tematy w dziale Kultura