Szczyt Unii Europejskiej - kiedyś to brzmiało niezwykle, obecnie jedyną reakcją z jaką to określenie może się spotkać jest "Co, znowu?"
Ale tak może myśleć zwykła pani Wiesia oraz pan Kowalski, nie zaś polityk który na takim szczycie ma podjąć decyzje. Polska zaś na ostatnim spotkaniu na którym zapadła decyzja o unii bankowej będącej podwalinami pod unie fiskalną... nie zajęła żadnego stanowiska. Była, siedziała, kiwała głową, czasem nią pokręciła, popiła wodę, skorzystała z bufetu. I tyle. Po szczycie premier Donald Tusk stwierdził, że po prostu nie mamy zamiaru "być nadgorliwi". Że nie ma powodu wyrywać się do przodu by płacić za cudze błędy.
W takim razie dlaczego wyrywano się do tej pory? Dlaczego Polska dorzucała się do funduszy ratunkowych? Dlaczego Radosław Sikorski w czasie swego słynnego już berlińskiego przemówienia wzywał do budowy federacji pod niemieckim przywództwem? Nagle nam się odwidziało? Jeśli tak to dlaczego? Co się zmieniło? wtedy mieliśmy inny interes narodowy, teraz inny czy jak?
Polska polityka zagraniczna od pięciu bez mała lat zdaje się być jedną wielką zagadką. Przynajmniej jeśli posłużyć się samą analizą geopolityczną. Ta zazwyczaj tłumaczy postępowania państw, ale niekiedy zawodzi jeśli w grę wchodzą inne czynniki sprawiające, że kraj przestaje się zachowywać racjonalnie. Cokolwiek by o rządzie PiS nie mówić, za ich kadencji Polska zachowywała się dokładnie tak, jak jej nakazywała jej racja stanu, kwestią jednak mocno dyskusyjną była skuteczność naszych działań. Częściowo ze względu na zły PR, częściowo z powodu własnej nieumiejętności, a częściowo na wskutek oporu materii urzędników MSZ. Ekipa Tuska tych problemów nie ma. Ma świetny PR w Europie i w kraju, urzędnicy nie popadają z rządem w konflikt, a taktycznie też Polska radzi sobie nieźle.
Problem jest w tym, że nie ma w tym żadnej myśli o strategii. Dokąd my zmierzamy? Czemu ma to wszystko służyć? Nie wiadomo.
Ta zmiana między jasną, choć średnio udaną polityka rządu PiS, a niezrozumiała PO jest potocznie nazywana schizofrenią strategiczną. Na czym to polega?
Otóż wedle Donalda Tuska Polska jest za słaba by próbować grać o to, o co powinna i jeśli spróbuje to na tym ucierpi bo ma za mało zasobów - głównie gospodarczych - by zawalczyć aktywnie o swoje interesy. Dlatego robi to, co Władysław Bartoszewski kiedyś określił jako "bycie brzydką panną, niespecjalnie posażną, ale za to miłą". Sprowadza się to w praktyce do bycia przystawką dla Niemiec. W zamian za naszą milczącą zgodę na poczynania Berlina otrzymujemy neutralność sąsiada w naszych poczynaniach zagranicznych oraz życzliwą wstrzemięźliwość w unijnych. Niemcy powstrzymują się od aktywnego, otwartego torpedowania naszej polityki i po prostu grają w tym względzie pasywnie. Wiedzą bowiem doskonale, że ich potęga kilkukrotnie prześciga naszą, więc siłą rzeczy nawet niespecjalnie się starając i tak podporządkują sobie działania Warszawy swojej racji stanu.
Donald Tusk i jego otoczenie polityczne godzi się na to, bo takie mają po prostu zdanie o możliwościach Polski na dzień dzisiejszy. Uważają wszystko inne za mrzonki i "potrząsanie szabelką". W krótkiej historii polityki zagranicznej III RP należą oni do obozu "niskiego". Charakteryzuje się on twierdzeniem, jakoby Polska musiała najpierw urosnąć w siłę, a dopiero potem próbować poszerzać swoją sferę wpływów i aktywnie zabiegać o swoje interesy. Tym samym wymaga to grania poniżej i potrzeb i możliwości. Czyli jeśli nasza siła na arenie europejskiej wynosiłaby liczbowo powiedzmy 100% to należy wykorzystywać z tego połowę i tylko czasem podskoczyć do 80-90% jeśli coś naprawdę ważnego się zdarzy (nasze weto wobec CO2), ale zaraz potem powrócić do kiwania głową. A wiec walczyć tylko o bardzo wąski krąg spraw, które są absolutnym minimum przetrwania. We wszystkim innym należy "siedzieć cicho" i nie wychylać się. Trzymać się na uboczu, ale blisko zdarzeń. To bardzo bierna polityka, umożliwiająca innym krajom na dokonywanie niepożądanych zmian w układzie europejskim licząc na to, że jeśli uda się dostatecznie zlać wektory polskiej i niemieckiej polityki zagranicznej, rezygnując na tym polu z asertywności i realizowania swojej wizji, Berlin siłą rzeczy zacznie, dbając o swój interes, mimochodem zabiegać o nasz - nawet niespecjalnie do tego dążąc. Koszt to utrata części wpływów i atrofia relacji z naszymi sąsiadami (co jest efektem "zastąpienia" naszej racji stanu niemiecką). Jest to, nieelegancko mówiąc, strategia "na pijawkę" i przeczekanie. Problem występuje wtedy, jeśli to oczekiwanie nie polepsza naszej sytuacji, tylko ją pogarsza, ponieważ np. dynamika wzrostu PKB jest za niska albo występują problemy demograficzne i depopulacja kraju.
Drugi obóz to obóz "wysoki". Każe on grać od razu o maksimum stawki, wręcz przekraczać ją, starając się nawet sięgać tam, gdzie jest jasne że nie uda się wiele osiągnąć. Tylko po to, by tworzyć puste karty przetargowe. Potocznie zwykło się nazywać tą metodę "potrząsaniem szabelką". Ma ona tą zaletę, że jest aktywnie zabiegająca o interes narodowy, z wyprzedzeniem stara się zapobiegać pewnym zdarzeniom, i stara się klarownie wytyczać cele i je realizować. Jednak grając o wszystko co tylko możliwe na raz zbyt nadwyręża własne siły i naraża się na ataki na zbyt szerokim froncie. Jednak wprawny gracz, mający za sobą zgraną i zdolną ekipę byłby w stanie prowadzić taką politykę z sukcesem. Pytanie tylko czy jego następca byłby w stanie rzecz równie dobrze kontynuować (kwestia czy w Polsce ktoś taki jest pomijam). Gra powyżej własnych możliwości zawsze grozi stratami znacznie większymi, aniżeli zgrywanie "brzydkiej, ale miłej panny". Jednak to ta metoda pozwala tak naprawdę na stworzenie bufora bezpieczeństwa wokół Polski. Jest też zgodna z jej potrzebami i ambicjami. Jej założeniem jest że odpowiednie "rozepchnięcie się" na scenie europejskiej wytworzy na chwilę dogodną sytuację by dać nam dostateczną przestrzeń do rozwoju na chwilę; by uporządkować swoje najbliższe sąsiedztwo i zabezpieczyć najważniejsze, pierwszorzędne interesy. Można to porównać do odepchnięcia "linii frontu" dalej niż można ja logistycznie utrzymać, by dać czas posiłkom na zajęcie pozycji obronnych, a następnie uporządkowanie się na te pozycje wycofać celem uzupełnienia. Problem jest jednak w tym, że cała ta strategia rozpada się, jeśli nie da się wytworzyć tych "posiłków" by dokonać "uzupełnień". I tu ponownie rolę odgrywa za niski wzrost PKB oraz depopulacja, dodatkowo zaś-przeszkadzanie przez siły zewnętrzne, utrudniające umocnienie pozycji
międzynarodowej Polski w jej najbliższym sąsiedztwie.
Tak więc polska polityka zagraniczna, będąc najpierw w rękach PiS,a teraz PO, wykazuje rozdarcie między tymi dwoma sprzecznymi koncepcjami. Każda z nich ma swoje zalety i każda ma swoje wady. Przede wszystkim zaś obie są już od dawna nieaktualne ze względu na problemy gospodarcze naszego kraju oraz wspomnianą depopulację. Gdyby nie fakt, że kryzys zatrzymał resztę krajów a pozwolił nam, żółwim tempem iść nadal do przodu, nasza realna pozycja by się nieustannie pogarszała.
Potrzebujemy zwartej strategii rozwoju- sparowanej z trwałą, a nie zmieniającą się od ekipy do ekipy, wizją polityki zagranicznej. Tylko wtedy nasze działania będą miały sens i tylko wtedy zdołamy ochronić się przed niekorzystnym rozwojem sytuacji na arenie międzynarodowej.
Tymczasem nasi politycy kompletnym niezrozumieniem reagują na kwestie demograficzne, co najwyżej się z tego podśmiewując. Mają równie słabe rozeznanie o dynamice zmian w Europie i tym, co może przynieść następne dwadzieścia lat.
Podążamy za ślepcami.
Sulfur
Inne tematy w dziale Polityka