PaniDubito PaniDubito
412
BLOG

Polska w UE – polska racja stanu?

PaniDubito PaniDubito Rozmaitości Obserwuj notkę 22

Brytyjczycy w sondażach opowiadają się przeciwko UE. Unia, przez wzgląd na którą konserwatyści wygryźli ongiś Wielką Sceptyczkę panią Thatcher, jawi się dziś większości mieszkańców Albionu jako wielka pomyłka.

Przygotowane do wejścia do strefy euro Bułgaria czy Łotwa zaczynają nagle popadać w zwątpienie, a we Włoszech Beppe Grillo zbija kapitał polityczny m.in. na tym, że obiecuje odchrzanić euro od Włochów.

Dokładnie w tym samym czasie przewodnicząca sejmowej komisji ds. UE posłanka Pomaska obwieszcza, że alternatywy innej niż euroland dla Polski nie ma.

Na całe szczęście i premier jakby się zreflektował i zapowiedział konieczność szerszego konsensu w tej sprawie.

Z Brytyjczykami więc, Grillem i premierem jako atutami w rękawie będę mogła stawić czoła ewentualnym oskarżeniom o ciemnogród i wstecznictwo.

Albowiem rozważania poniższe będą tendencyjne i drobnomieszczańskie.

Jako że do UE od młodych lat żywiłam niechęć organiczną. Trawiła mnie ona jeszcze w peerelu, gdy nazwa „Unia Europejska” nawet nie istniała, a funkcjonowała wówczas sympatycznie mi się jawiąca (jako przeciwwaga dla stetryczałego RWPG) EWG.

W owych to czasach na egzaminie z geografii pan doktor zaniemówił wybałuszywszy oczy, gdy mu wieszczyłam (trochę dla odwrócenia uwagi), że Europa – Zachodnia z Wschodnią – na pewno się zjednoczy w jeden byt. Lecz choć komunizm, nawet w formie postjaruzelskiej, bardzo mnie uwierał, to jednak w perspektywach rozwoju EWG przeczuwałam jeszcze gorszą, bo znacznie lepiej zorganizowaną i wydajniejszą hydrę (a już wtedy, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, oficjalnie planowano zacieśnienie integracji).

Gdy moja egzaminacyjna peerelowska wieszczba zaczęła po kilku latach majaczyć na horyzoncie, nie było mi do śmiechu. Stan upojenia wolnością od wielkiego brata prędko prysł wraz z perspektywą kolejnego na karku.  Że Europa się zjednoczy, tego byłam pewna, liczyłam jednak, że tego nie doczekam.

Tymczasem sprawa nabierała rumieńców, a wokół mnie poza sceptycznym mężem i częścią bliskich znajomych zaroiło się od spontanicznych euroentuzjastów. Wierzyli, że wraz z „powrotem do Europy” Polska stanie się krajem nowoczesnym i dobrze zorganizowanym, bez korupcji, bez zabałaganionego prawa, bez miejsca dla ciemnych interesów. Wreszcie last but not the least, otworzy się przed nami sezam zachodniego dobrobytu i pieniądze popłyną wzburzonymi strumieniami. O koszt tej aneksji – pardon, akcesji – nikt nie pytał, zresztą po reformach pierwszej dekady RP zapanowało przekonanie, że skoro jesteśmy już na dnie, to ewentualne unijne reformy przecież nie mogą być gorsze.

Słysząc te pienia spuszczałam uszy po sobie, zajmując się obowiązkami zamiast egzaltacją. A ówczesne moje obowiązki prowadziły mnie m.in. w...

Okolice polskiej drobnej przedsiębiorczości

Pierwszym sygnałem ostrzegawczym, na jaki trafiłam ponad dziesięć lat temu, był HACCP, czyli wysoce zbiurokratyzowany system monitorowania produkcji i dystrybucji artykułów żywnościowych wraz z towarzyszącymi mu absurdalnie drobiazgowymi przepisami higienicznymi (sztywne precyzowaniem kształtu blatów, rodzaju i rozmieszczenia urządzeń sanitarnych, precyzyjnych terminów mycia rąk itd. itp.). Przepisy te opierają się na systemie przygotowanym dla NASA!

Entuzjaści HACCP-u (czyli euroentuzjaści plus z musu władze sanitarne) wskazywali, że nareszcie produkcja żywności w Polsce będzie sterylnie czysta i bezpieczna (tak jakby Polska słynęła z żywności niebezpiecznej), a w razie zatrucia na podstawie prowadzonej szczegółowo dokumentacji będzie łatwo wykryć nawet dokładną godzinę wprowadzenia trutki do obiegu. Mali przedsiębiorcy i bezstronni obserwatorzy (jak ja) widzieli kolejną z licznych kłód rzucaną im pod nogi przez państwo i kolejny poligon dla korupcji. W tym samym czasie w krajach Starej Unii biurokraci nie wykazywali się taką nadgorliwością i o HACCP-ie nikt nie słyszał.

System taki zapewne można bez większych trudności wdrożyć w dużych zautomatyzowanych zakładach, jednak wprowadzenie go w rodzinnej cukierni, piekarni czy małej garmażerni to konieczność zatrudnienia co najmniej jednej osoby, która będzie prowadzić szczegółową i praktycznie zbędną ewidencję. Plus konieczność przebudowy miejsc produkcji, tak aby spełniały arbitralnie wyznaczone normy. Trzeba jeszcze opracować indywidualny regulamin, czyli rozpisać cały proces produkcji (pączki, eklerki, ptysie, rolady, ciastka tortowe, ciastka kruche, rurki z kremem, omlety, bajaderki etc. etc. – każde z osobna) na czynniki pierwsze i tak go zestandaryzować, aby umożliwić kontrolę na każdym etapie. A że regulamin ów musi zyskać akceptację władz sanitarnych, w czasach mojego wglądania w sprawę pracownicy owych władz mieli dodatkowe źródło dochodów sporządzając regulaminy dla tępych przedsiębiorców.

Osobiście znam niejedną osobę, która nosiła się z zamiarem założenia mikroprzedsiębiorstwa branży spożywczej, lecz przerażona ogromem utrudnień i biurokracji spasowała bądź zeszła do podziemia. Taki oto silny sygnał „wolnego rynku” zwiastował już wtedy unijne rozumienie wolności.

Smażona rybka za opłatą

Gdy już Polska „wróciła do Europy”, aktualni i potencjalni przedsiębiorcy ruszyli po dotacje. Jedna ze znanych mi wtedy osób planowała modernizację swojego klubu fitness, wyszło jednak na to, że zasady przyznawania tych środków nie są zbyt przejrzyste. Poprosiła mnie nawet o towarzystwo podczas rozmowy z urzędniczką, bo na podstawie wieści przekazanych od innych przedsiębiorców obawiała się, że usłyszy konkretną propozycję. Inna dostała pieniądze na pracownię krawiecką, z tym, że było to już parę lat później i reguły stały się oficjalnie jasne – trzeba dać w łapę. Dała – i dostała. Jeszcze inna skończyła unijny kurs mikroprzedsiębiorczości, po czym po kilku miesiącach działalności w Polsce doszła do wniosku, że znacznie bardziej opłaci się jej praca w Anglii na zmywaku. Siedzi tam do dziś, choć już nie na zmywaku.

Pominę przypadki dotacji odbieranych z powodu niewywiązania się z jakichś warunków przyznania dotacji (z jednej strony to zrozumiałe, z drugiej mało istotne), postawię tylko pytanie:

Czy mnożenie biurokracji i rozmaitych krępujących działalność przepisów (a jest takich wiele) ułatwia prowadzenie biznesu? I czy możliwość zdobycia dotacji przyznawanej na mało jasnych i skomplikowanych zasadach jest należytym zadośćuczynieniem za te trudności? Czy tak powinien działać sektor drobnej przedsiębiorczości, stanowiący fundament każdej zdrowej gospodarki? Są to pytanie retoryczne.

Rolnicy...

...mieli szczególnie skorzystać na UE. Niektórzy moi sąsiedzi potrafili uporać się z papierami i dostać fundusze na kupno zwierząt czy maszyn. Są ludzie z żyłką do przerabiania ton papierów. Przyznam, że zdecydowanie wolę w tym czasie przerabiać widłami kompost, rozmyślając w trakcie nad rozmieszczeniem upraw.

Wśród reszty sąsiadów nie widzę większego optymizmu. Owszem, z dopłat bezpośrednich można dostać z kilkaset złotych rocznie na hektar. Ale trzeba po pierwsze nie tylko umieć wypełnić papiery (od biedy może to zrobić spec za opłatą), ale i po drugie, wypełnić je niezwykle starannie i rzetelnie (to oczywiście zrozumiałe) – ponieważ w przypadku pomyłki grożą dotkliwe kary. Sąsiadkę spotkały któregoś roku nieprzyjemności, gdy zdjęcie z lotu ptaka wykazało, że w swojej deklaracji nie odjęła od powierzchni gruntu jakiegoś drzewa. Kara wyniosła chyba prawie połowę tego, co sąsiadka dostała w dopłacie, a przy okazji wyszła kobieta na perfidną naciągaczkę.

Przyznam, że my uznaliśmy tysiąc złotych rocznie za zbyt skromną rekompensatę za to, żeby regularnie tłumaczyć się, gdzie co hodujemy, wymierzać dokładnie uprawy i informować agencję, gdzie postanowiliśmy pomniejszyć deklarowany wcześniej areał, by zasadzić egzotyczny krzaczek, zrobić zagajnik czy stworzyć ustronny ogród ozdobny. Tysiąc złotych to dla nas również zbyt słaba motywacja, by ryzykować, że najdrobniejsza pomyłka uczyni z nas przestępców. Doszliśmy też do wniosku, że nie w porządku jest brać pieniądze od instytucji, z którą się nie identyfikujemy. Nawet jeśli chcąc nie chcąc współutrzymujemy ją z naszych podatków.

Ochrona czego?

Żeby dostać podstawową dopłatę, rolnik musi spełnić tzw. wymogi wzajemnej zgodności (głównie z zakresu ochrony środowiska i zwierząt). Same w sobie nie są one głupie. Lecz z perspektywy oddolnej widok mam taki oto: podczas gdy my na swojej ziemi prowadzimy gospodarkę bardzo ekstensywną, dając pożyć wszystkim stworzeniom (acz własnymi rękami kontrolując populację mszyc i stonek), to więcejrolni sąsiedzi na okolicznych połaciach pól leją i pryskają kilkanaście razy do roku trującą chemią, są dni, że aż śmierdzi cała okolica. Czynią to jak najbardziej zgodnie z oficjalnymi wytycznymi (szkolenia z pryskania, prowadzone przez przedstawicieli koncernów, organizuje gmina). Należy jeszcze dodać, że my nie bierzemy od UE żadnych pieniędzy, a trujący i owszem. Można powiedzieć, że my, nietrujący małorolni, dopłacamy trującym więcejrolnym. Oczywiście można zyskać status gospodarstwa ekologicznego i korzystać ze specjalnych dopłat. Ale to proces długi, trudny i zbiurokratyzowany – problem więc taki sam jak wyżej, nie każdego chętnego na to stać. Nawet jeśli liczba gospodarstw ekologicznych w Polsce rośnie, to na pewno nie rośnie tak szybko, jakby sobie tego wszyscy życzyli. Z mojej więc perspektywy UE wykazuje się czystą hipokryzją, a nie chroni środowisko.

Tymczasem rośnie areał gospodarstw wielkoobszarowych i spada udział drobnych rolników w produkcji żywności. Mówiąc obrazowo – w mojej okolicy nikt już prawie nie hoduje kur, krów czy innych zwierząt, a ogródki uprawia się tylko na własne potrzeby. Otaczają nas wielkie połacie obsiewane i opryskiwane nasionami i chemią z koncernów. Na polskie stoły trafiają praktycznie wyłącznie warzywa, owoce i mięso zwierząt z megahodowli. Nie ekologicznych bynajmniej.

Czy przemysłowa produkcja żywności w obszarniczych gospodarstwach służy naturalnemu środowisku i służy naszemu zdrowiu? I czy potwornie kosztochłonna Wspólna Polityka Rolna ułatwia zdrową, naturalną produkcję żywności? To też są pytania retoryczne.

Europa – to nie brzmi dumnie

Przynajmniej dla mnie. Wojny religijne, pogromy, inkwizycja i stosy. Kilka wielkich imperiów utrzymujących kruchą równowagę i tłamszących mniejsze narody. Miejsce narodzin komunizmu i faszyzmu, które do dziś niepodzielnie władają duszami wielu Europejczyków. Agresywne nacjonalizmy dwudziestolecia międzywojennego, które nie wymarły. Dwie wojny światowe.

Dzisiejsza Europa kojarzy mi się przede wszystkim z odrażającą biurokratyczną, wpychającą do wszystkiego swe macki meduzą gorgoną, ogarniającą swym wzrokiem wszystko – od gospodarki po wolność słowa, a nawet myśli. W europejskich finansach mamy dziś sześciopak („sukces polskiej prezydencji”) i majaczący na horyzoncie pakt fiskalny (na razie ratyfikacja przez sejm odroczona), jutro unię nie tylko monetarną, ale i fiskalną i bankową. Ktoś powie, że oskarżanie unijnej machiny o zapędy totalitarne to nadużywanie słów. Odpowiem na to pytaniem – co się stanie, jeśli na te zapędy nie zareagujemy?

Skazani na UE?

Do czego było nam potrzebne członkostwo w UE?  Nie potrafię za nic przypomnieć sobie, czy sporządzono i zaprezentowano prognozę strat i zysków, nie pamiętam też, jak uzasadniały jego konieczność kolejne ekipy rządzące. Być może zresztą nie musiały nawet uzasadniać wobec entuzjazmu mainstreamowych mediów i większości narodu.

Czy jednak naprawdę większości? Do referendum akcesyjnego przystąpiło niespełna 60% uprawnionych do głosowania, „za” opowiedziało się 77% z nich (znamienne, że najwięcej z województw przy zachodniej granicy Polski). Biorąc pod uwagę siłę kampanii propagandowej i wielkie pieniądze w nią wtopione oraz prezentowanie w mediach przeciwników jako półgłówków, wcale nie jestem pewna, czy przewaga euroentuzjastów jest w Polsce tak przytłaczająca oraz czy wiedzą oni, czego tak naprawdę są entuzjastami.

Snuję też podejrzenia, że koszty członkostwa znacznie przewyższyły zyski.

Oczywiście jest niewątpliwy dodatni bilans przepływów finansowych PL/UE – lecz te pieniądze to nie wszystko! Tę właśnie konkretnie „korzyść” odbieram negatywnie – jak typową demoralizującą „pomoc” dla państw Trzeciego Świata: dawać rybę, a zarazem odbierać wędkę, co widać choćby na tych paru przytoczonych przeze mnie przykładach. A gdy do owego dodatniego bilansu przepływów dodać koszty, jakie musiała ponieść i ponosi Polska, by przygotować się do akcesji i funkcjonować w ramach UE, obawiam się, że moje przeczucia okażą się trafne.

Plusem jest możliwość swobodnego przemieszczania się i legalnej pracy zagranicą. Gdyby nie UE, moja znajoma musiałaby zmagać się z nieprzyjaznym miejscowym otoczeniem gospodarczym, a tak legalnie smakuje dziś swobody ekonomiczne w antyunijnej GB. Łatwiej też zakładać firmy gdzie indziej, nieraz łatwiej niż w Polsce. Ale czy naprawdę wyszło to Polsce na zdrowie? Czy to po to wstępowaliśmy do UE?

Plus to również brak barier celnych w handlu z państwami UE.

Tyle że i tutaj zawsze można postawić sobie pytanie...

Czy skórka warta była wyprawki?

Czy bezcłowa Europa Zachodnia to jest właśnie to, za co warto płacić tak drogo?

Szwajcarzy też są w układzie z Schengen. Ale i bez tego układu daliby sobie radę. Geopolitycznie też leżą na szlaku maszerujących armii (a przynajmniej było tak w chwili, gdy zaklepali sobie neutralność), a jednak potrafili wywalczyć sobie prawdziwą niezależność. Owszem, są otoczeni górami – ale chyba nie tutaj trzeba szukać głównej przyczyny sukcesu. W XV, XVI i XVII wieku nikt specjalnie nie sarkał na położenie geopolityczne Polski. Tzw. dziejowe konieczności zależą nie tyle od geografii, ile od polityki. Liczy się organizacja państwa, czego najlepszym przykładem jest choćby Izrael, nieposiadający żadnych atutów geopolitycznych. Czy rzeczona Szwajcaria, której obywatele gremialnie odrzucili w referendum pomysł członkostwa w UE, lecz jakoś nikt nie uznał ich za oszołomów.

Nad Szwajcarią i Izraelem mamy pewną przewagę – jesteśmy jednym z największych krajów Europy, mamy też tradycje współpracy z mniejszymi sąsiadami. Czemu by nie wziąć tego za dobry początek?

eu nie pomoże

Znajomi euroentuzjaści z dumą zakładali sobie kilka lat temu strony internetowe z końcówką eu. Wstydzili się dawać pl. Poniekąd to rozumiem. Polska nie cieszy się dziś na świecie wiarygodnością.

Lecz wiarygodność i szacunek zdobywają sobie te kraje, których obywatele nie wstydzą się narodowych końcówek przy swoich stronach. Których rządy dbają przede wszystkim o dobro wyborców. Które umieją po cichu załatwiać sobie silną pozycję przetargową, zamiast głośno gardłować na europejskich salonach i w mediach. Których dyplomacja prowadzi konsekwentną politykę zagraniczną zgodnie z interesami swego kraju, a nie zachowuje się jak podskakiewicze mglistych interesów mocarstw.

Kraje takie jak Szwajcaria czy Izrael robią swoje nie oglądając się na światowe media, unijne szczyty i rezolucje ONZ. I nawet jeśli sytuacja rzeczywiście wymusza „dziejową konieczność”, to konieczność ta służy wyłącznie interesom państwa, a nie obcych sił.

Są to zarazem kraje o dużych tradycjach wolnościowych – a taki atut Polska posiada. Kraje te pielęgnują przy tym tolerancję względem wszystkich swoich obywateli – Szwajcaria jest od wieków mozaiką wyznań potrafiących żyć w zgodzie, demokracja izraelska umożliwia współegzystencję judaistycznych ortodoksów i ateistycznych liberałów, prawicy i socjalistów oraz światopoglądów wszelkich innych maści. Pomimo tej różnorodności w krajach tych nie ma większych sporów o rację stanu, została ona prawidłowo ustawiona na samym starcie. Samostanowienie i niezależność od sił zewnętrznych są stawiane na pierwszym miejscu.

Czy nie należało pójść w ich ślady? Czy nie lepiej było wykorzystać miękkie otoczenie UE, by w tych chwilowo sprzyjających warunkach wypracować dla siebie silną i niezależną państwowość, zamiast wikłać się w duszący gorset obcej gigabiurokracji?

A może jeszcze nie jest za późno?

Gdy słyszę o recesji w strefie euro, o policji pałującej demonstrujących Hiszpanów, o chaosie w Grecji, o socjalizującej się i islamizującej Francji, o Niemczech niekryjących się ze swą wielkomocarstwowością czy o nastrojach antyunijnych w Wielkiej Brytanii, odczuwam miły dreszczyk Schadenfreude.

To chyba jeszcze na szczęście nie to zjednoczenie Europy, które wieszczyłam ongiś geografowi na egzaminie. Tylko czy potrafimy to wykorzystać?

Udostępnij Udostępnij Lubię to! Skomentuj22 Obserwuj notkę
PaniDubito
O mnie PaniDubito

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (22)

Inne tematy w dziale Rozmaitości