Gdy dziś spostrzegłam, że zamiera świerk srebrny, który rósł sobie spokojnie od czasów, kiedy Misia nie było jeszcze na świecie, pokiwałam tylko głową. Przy Dyziu sumak, przy Benusiu suchodrzew, przy Misiu świerk
Nie wiem, co napisać. Dyzia pożegnaliśmy pół roku temu, Benusia 11 dni temu. Powinnam się przyzwyczaić. Tym bardziej, że Misiu chorował od dłuższego czasu. Nie wiem, czy się przyzwyczajam. Za to wiem, że wcale mniej nie boli. W przypadku Misia boli wręcz bardziej.
Pocieszam się tytułową Wiecznością. Nie tylko dlatego, że chcę ponownie połączyć się z tymi, których kocham i którzy mnie kochają. Także dlatego, że chcę im wynagrodzić krzywdy, które często osobiście im wyrządziłam.
Mgła
23 grudnia 2020 roku. Dzień poprzedzający Wigilię wstaje dziwnie mglisty. Mgła spowiła zresztą ogród i pola już kilka dni temu – dziwne zjawisko w grudniu, lecz świat wygląda pięknie, jak zaczarowany, na łodygach roślin polnych i na gałązkach drzew skrzą się igiełki szronu. Lecz dzień przed Wigilią jest inny, świat wygląda bardziej dziwnie niż pięknie – świeci słońce, lecz mgła ani myśli przed nim ustąpić. Jest w tym jakaś upiorna nienaturalność, słońce nie potrafi rozpędzić mgły?
Ale cóż, nie takie warunki atmosferyczne znosiliśmy, a w sadzie jak zwykle dużo do roboty, trzeba nazbierać chrustu na opał na najbliższe dni. Zbieramy więc, a psy jak zwykle hasają opodal po polu. Kapisia z dziobem przy ziemi próbuje znaleźć jakiś obiekt do upolowania, Misiu biega to tu, to tam z kawałkiem drewna w paszczęce, swoim nieodłącznym atrybutem, który czasami gubi, zaaferowany czymś innym, najczęściej Kapisią. Benek skacze jak pchełka, nigdy nie wiadomo, w którą stronę da susa, Dyziu przeważnie wędruje stateczniejszym krokiem, przystając przy co bardziej interesujących miejscach. Nieraz znikają nam z oczu, zwłaszcza teraz, w tej mgle, ale co chwila materializują się niezawodnie.
Czas do domu. Idziemy z sadu do drewutni ciągnąc naręcza gałęzi, Banda Lolki biega wesoło wte i wewte. Po powrocie do domu zauważamy, ze nie ma Misia. Nic w tym nadzwyczajnego, pieski lubią się wałęsać na własną rękę, pewnie wywęszył coś w sadzie czy na polu i zaraz wróci. Zresztą kilka dni temu też gdzieś się szwendał i pojawił się w domu dopiero po dłuższej chwili.
Ta chwila dłuży się jednak zanadto, wychodzimy więc z domu, by przywołać Misia do porządku. Wołamy na próżno. Szukamy też na próżno. Nie ma go ani w ogrodzie, ani sadzie, ani na polu. Ogarnia nas niepokój. Czy nie wybiegł na ulicę? Może potrąciło go jakieś auto i leży gdzieś w rowie? Przyłapuję się na myśli, że może nie byłoby to najgorsze rozwiązanie.
Skąd we mnie ta myśl?
Psia krzywda
Kiedy w pewien marcowy wieczór przed blisko 16 laty cała czwórka urodziła się pod piecem w naszej kuchni, Misiu został z miejsca uznany za najstarszego.
Z początku nosił imię „Świnka” ze względu na różowy pyszczek i nosek, gdy jednak nasz albinos zaczął przywdziewać gęste, białe futerko, został nazwany imieniem uświęconym najbardziej antyczną z psich tradycji nazewniczych.
Byli najlepszymi kumplami z Taranem (vel Dyziem), zwanym w początkowym okresie „Krówką” ze względu na łaciatość.
Misiu był pogodny i przyjazny ludziom, lecz poważniejszy od reszty, nieomal dorosły, stateczny. Ze swoim miękkim, gęstym futerkiem służył za kanapę dla pozostałej trójki – nieraz sypiali jedno obok drugiego opierając łebki o miękką, grubą poduszkę sierści na jego tułowiu.
O tragicznym losie Misia przesądził, jak to zwykle bywa, człowiek. A konkretniej – my osobiście.
– Nie możesz ich wszystkich sobie zostawić? – zachęcała Ania, właścicielka kota Cavina, wywodząca się z rodziny o wielopokoleniowych tradycjach kocich. – Macie przecież tyle miejsca.
– Ale kto to widział, tyle psów! – powtarzałam jak automat za jedną i drugą z naszych Mam, które nie miały w swoich rodzinnych tradycjach psów ani kotów.
Na swoją symboliczną obronę mogę podać jedynie to, że byłam młodsza i głupsza. Oraz to, że bylibyśmy wówczas właścicielami sześciu psów – prócz nowo narodzonej czwórki także ich mamy Loli oraz kochającego ją starego Tarzana. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że z obydwojgiem przyjdzie nam się niedługo rozstać.
Na szczęście pomimo ogłaszania się wśród znajomych i w sieci chętnych na maluchów jakoś nie było.
Aż pewnego majowego dnia za płotem stanęła grupka około dwudziestoletnich chłopców. Jeden z nich szukał małego pieska, chciał go sprezentować ukochanym dziadkom. Chłopcy wyglądali sympatycznie. No to jeden problem z głowy – ale kogo oddać na początek? Padło na Misia. Najdojrzalszy, najpoważniejszy, najłatwiej zniesie zmianę.
Mówiąc najszczerzej, zrobiliśmy to wbrew sobie, jak masochiści, którzy rozmyślnie i na żywca wyrywają sobie kawał serca. „Nie rób tego!” – mówiła mi ta część serca, która jeszcze ocalała. „Ale tak trzeba!” – odpowiadał jej mój zakuty łeb. Postanowiliśmy nie brać adresu nowych właścicieli – skoro Misiu ma mieć nowy dom, uznajmy ten rozdział za zamknięty.
Tak oto przypieczętowaliśmy los Misia na wiele, wiele lat.
Ciekawe, że gdy dwa miesiące później tragicznie zginęła Lola, młodociana mamusia, ból po jej stracie, choć nie do wytrzymania przez długie miesiące, był paradoksalnie łatwiejszy do zniesienia niż ta podskórnie, nieustępliwie jątrząca się bezsilność. Nasz pies był w nieznanym domu, ale nie wiedzieliśmy nawet gdzie i nie mieliśmy pojęcia, co się z nim dzieje. Stan ducha jak miecz Damoklesa, o którym usiłujesz nie pamiętać, żeby jakoś żyć, lecz którego świadomość tępo, nieomal bezwiednie uciska każdą myśl, każde uczucie.
Bóg się jednak ulitował
Rok później, gdy mąż wybrał się do powiatu po jakieś zakupy, spostrzegł na ulicy psa, który wydał mu się Misiem. Zawołał go po imieniu – lecz pies zaczął wtedy iść szybkim truchtem w przeciwną stronę. Mąż rusza za nim, pies zaczyna przyśpieszać. Wreszcie wbiega do ogródka przed jakimś domkiem jednorodzinnym. I wskakuje prosto na ręce chłopaka, który tam czeka. Tak, to ten chłopak! I tak, to jest Misiu!
Znaleźliśmy go więc. Chłopak nadal wyglądał sympatycznie, a przy tym był z Misiem najwyraźniej w świetnej komitywie. Akurat odwiedził dziadków.
Mąż odetchnął, a ja poczułam, jakby zdjęto mi z serca nieznośnie ciężkie brzemię. Chłopak wspomniał wprawdzie, że Misiu bywa ostatnio trochę niegrzeczny, lecz niespecjalnie mnie to zaniepokoiło. Psy przecież nieraz bywają „trochę niegrzeczne”.
Rok później, w sobotnie popołudnie u progu lata, pod nasz dom zajechało nieznane auto. Wysiedli z niego nieznajomy mężczyzna, znajomy chłopak i nieznajomy pies. Byłam akurat czymś zajęta i nie słyszałam, o czym mąż dyskutuje mocno podniesionym głosem. W końcu otworzył bramę i na posesję wszedł pies. Biały, o dość oryginalnym wyglądzie. Co to za pies?
Ostatnim razem widziałam Misia jako szczeniaka dwa lata wcześniej i nie przypuszczałam, że taką przybierze dorosłą postać.
Panowie odjechali, a my zaprowadziliśmy Misia z resztą Bandy Lolki za dom do ogrodu. Wyglądał na oszołomionego, ale przywitanie przebiegło spokojnie. Nazajutrz ponownego zaznajamiania się nastąpił ciąg dalszy.
A pod wieczór cała Banda już wspólnie wybrała się na polowanie na mieszkańców podziemi.
Z tego, jak wygląda prawda, zaczęliśmy sobie zdawać sprawę dwa dni później
Plewiłam akurat grządkę, a psy spokojnie kręciły się w pobliżu. Wyrwałam z ziemi dorodną kępę chwastów i zaczęłam nią potrząsać, otrzepując korzenie z ziemi. Wtem rozległ się jakiś jazgot, a na mojej uniesionej w górę dłoni zawisł Misiu, wgryzając się w nią zębami.
Na szczęście miałam włożone rękawice ogrodnicze i palce ocalały. Szybko pobiegłam do domu, a cała Banda tuż za mną. Dobiegłam do drzwi, lecz zanim zdążyłam je otworzyć Misiek zdążył się już rzucić z zębami na Dyzia i na Benka, choć nic mu nie zrobili. Ośmielili się stać tuż obok, to wystarczyło.
Tak miało wyglądać nasze życie przez kolejne przeszło dziesięć lat. Aż do owego mglistego grudniowego popołudnia 2020 roku.
Wewnątrz domu trzeba było chłopaków nieustannie rozdzielać. Gdy tylko Dyziu i Benek stanęli zbyt blisko, Misiek czuł się osaczony i reagował bez uprzedzenia. Ja też musiałam uważać. Każdy nieostrożny gest mógł się skończyć pogryzieniem, o dotykaniu, głaskaniu nie było mowy. Zdarzało się, że obrywałam za chęć poczęstowania go smakołykiem, wyciągnięcie dłoni w jego stronę zawsze interpretował jako akt agresji – i nie czekał na dalszy ciąg. Nieraz podczas prób interwencji obrywał nawet mąż, obok Kapisi jedyna osoba przez Miśka od początku kochana i szanowana.
Taka sytuacja – napadanie nie tylko na chłopaków, ale na samą pańcię – sprawiła, że resztki naturalnego autorytetu Miśka zostały u chłopaków podważone. To już nie był ich ukochany Misiu, dawna puchata kanapa – to był obcy pies. Dyziu postanowił przejąć rolę przywódcy stada i mojego obrońcy. Każdy sygnał interpretowany jako zagrożenie (czyli nawet samo pojawienie się Miśka zbyt blisko) spotykał się z ostrzegawczym warczeniem, każdy atak – z kontratakiem. Benek Dyziowi sekundował. Lała się krew, nieraz baliśmy się, że Benek czy Dyziu stracą oko.
Jedynie z Kapisią układało się Misiowi dobrze. Tzn. kiedy ona tego chciała. Bo regularnie z upodobaniem dawała mu wciry, wylewając pomyje piskliwym głosikiem prościutko w twarz. Misiek co najwyżej protestował nieśmiało, cofając się przed naskakującą na niego wojowniczką, lecz nie ważył się jej nic zrobić. Za to polizać uszko, gdy tylko pozwoliła – z przyjemnością!
Najlepiej czuł się na wycieczkach z całą Bandą Lolki. Tyle przestrzeni wokół, nikt mu nie zagrażał.
A także w ogrodzie, po którym mógł sobie hasać do woli.
Nie mogę odżałować jego zmarnowanego życia. Przecież Misiu z natury nie był psem agresywnym. Przeciwnie, z charakteru spokojny i przyjacielski, nawet po przejściach okazywał się przemiłym pieskiem, jeśli w pobliżu w zamkniętym pomieszczeniu nie było Dyzia i Benka i jeśli nikt nie wykonywał podejrzanych gestów. Szczególnie uwielbiał czas, gdy przychodzili goście, wtedy był w skowronkach, podejrzliwość znikała.
Kiedy przez kilka ostatnich swoich lat mieszkała u nas Mama, Misiu często zachodził do jej pokoiku, gdzie zawsze kręciła się pozostała trójka. Zamierałam wtedy z przerażenia, że zaraz dojdzie do rozlewu krwi – lecz nigdy do niego nie doszło. Misiu najwyraźniej próbował zakolegować się z Mamą i chyba bał się jeszcze bardziej niż ja, że zaraz mu się za to oberwie. Mama próbowała go pogłaskać – nie z boku, nie od tyłu, tylko wbrew wszelkim regułom głaskania psów wyciągając rękę od przodu nad jego głową. Nigdy jej nie ugryzł ani nawet nie zajazgotał ostrzegawczo!
Bestię uwalniały w nim sytuacje, które interpretował jako zagrożenie. A było ich mnóstwo. W wyobraźni mogliśmy rekonstruować jego dwuletnie życie u sympatycznej babci i dziadka. Zapewne gdy przychodzili goście, starsi państwo miarkowali się ze swoją ciężką ręką. (A może jednak zbyt surowo ich oceniam?).
Dlatego właśnie gdy mąż wyrusza na obchód okolicznych rowów, przez moją głowę przemyka taka myśl. Że może lepiej byłoby i dla Miśka, i dla nas, gdyby go mąż gdzieś w tym rowie znalazł.
Oczywiście od razu wyrzucam sobie tę refleksję. Bo przecież w ciągu tych dziesięciu lat Misiu jednak złagodniał. Nie rzuca się już na mnie przy byle okazji, czasem bokiem mogę mu ostrożnie podsunąć smakołyk. Czasem nawet podchodzi i się do mnie łasi.
Lecz wciąż się go boję. Pomimo żalu i wyrzutów sumienia, jakie mnie męczą, pozostaje dla mnie i dla chłopaków kimś nie do końca swoim. I on też nie czuje się u siebie.
Mąż nie znalazł go w żadnym z rowów. I nie słychać żadnego szczekania, żadnych odgłosów w odpowiedzi na nasze wołanie.
Hen w górze praży słońce, lecz tu, na dole, gęstnieje mgła. Idę z resztą Bandy na wzgórze za sadem, co chwila nawołując. Bez odzewu. Wracam na dół i skręcam w polną drogę wiodącą wzdłuż pól aż do drogi, za którą również rozciągają się pola, przetykane tu i ówdzie lasami i głębokimi jarami, opadając to łagodnie, to znów stromo w dół, ku wsiom położonym daleko, u podnóży Wzgórz. Wołam i wołam. Nikt nie odpowiada.
Zaczyna się zmierzchać. Wieczorem mąż wyrusza na poszukiwania. Na dworze paskudnie. Wieje, zacina deszcz ze śniegiem. Mąż wraca po jedenastej w nocy, przemoczony i przemarznięty. Obszedł całą okolicę, zdzierając gardło. Na próżno.
Misiu, gdzie ty jesteś w tę okropną pogodę?
Wigilia
Rano znów wychodzę na wzgórze, a potem na drogę, nawołując. Po drodze do domu spostrzegam kawałek drewna porzucony przez Miśka. Czuję uścisk w sercu. Ten porzucony klocek uświadamia mi, że Misiek wcale nie jest obcy. Jest nasz i nie wiem, jak bez niego żyć.
Zanoszę klocek do drewutni, po drodze zbierając kolejne. Nie wyobrażam sobie, że Miś miałby nie wrócić. I uświadamiam sobie, że nieznośny ból po stracie Mamy, która zasnęła niecałe pół roku wcześniej, niepostrzeżenie zszedł na drugi plan w obliczu niepokoju przejmującego do szpiku kości.
Ludzie kończą stroić choinki i szykować się do świąt, a my drukujemy ogłoszenia z zaginionym Miśkiem. Mąż objeżdża wszystkie okoliczne wsie, przyklejając je na przystankach autobusowych i sklepach.
Po południu telefon – ktoś widział podobnego psa trzy wsie dalej, u podnóża Wzgórz, na skraju lasu rozciągającego się za wsią. Mąż znów wsiada w samochód – obejdzie całą okolicę. Na darmo.
Pierwszy dzień świąt
Oglądamy mapy okolicy i mąż wytycza trasę dzisiejszych poszukiwań. Pójdzie lasem szczytami wzgórz, dochodząc do przedmieść miasta powiatowego. To szlak turystyczny. Pogoda jest ładna, dużo ludzi wyszło na spacer po lesie. Mąż rozdaje ogłoszenia ze zdjęciem Miśka, ludzie biorą, kiwają głowami, współczują. Dochodząc powoli do jednego z przedmieść, mąż dostrzega w dali jakiś biały kształt. Woła Miśka po imieniu – lecz nieznane stworzenie zamiast przybiec w jego stronę, rzuca się do ucieczki. Mąż biegnie i dociera do domu położonego na skraju przedmieścia, gdzie jak mu się wydawało, ukrył się nieznajomy biały pies. Lecz go już tam nie znajduje.
Kolejne świąteczne dnie
I dalsze poszukiwania. Przyszło mi do głowy, że skoro w święta ludzie i tak chodzą na spacery, może ktoś ze starych znajomych mógłby pospacerować po okolicy? Co dwie czy trzy pary oczu, to nie jedna. Słyszę w głosach współczucie, ale nie zamienia się ono w czyn. Zresztą – czy ja na ich miejscu chciałabym sobie zakłócać świąteczny nastrój i nagle zmieniać plany? Dopiero po tym przeżyciu wiem, że tak. Wcześniej nie.
Niektórzy nawet próbują nas pocieszać.
– Jak go tyle czasu nie ma, to już go nie znajdziesz.
– No to już po nim.
– Pomyśl sobie, że znalazł go ktoś, kto go bardzo, bardzo pokocha.
Jakoś nie umiem przyjąć tych rad do wiadomości ani znaleźć w nich pocieszenia.
Zawiadamiam sąsiadów i okolicznych znajomych, ci obdzwaniają swoich znajomych, rozwieszają ogłoszenia, pocieszają, że ich psy też nieraz znikały na tydzień.
Mąż obchodzi lasy i jary w połowie powiatu, ja chodzę z resztą Bandy po okolicy i wołam. Banda jak na złość ani razu nie zaszczeka.
Proszę o pomoc sąsiadkę i bratanka, którzy są na FB (a ja nie), żeby gdzieś zamieścili ogłoszenie o zaginięciu. Sama zamieszczam takie na OLX.
Kolejny sygnał, owoc ogłoszenia na FB. W poświąteczną niedzielę dostaję esemes od życzliwej nieznajomej, która przyjechała na święta do rodziny do sąsiedniej wsi. Widziała takiego pieska po drodze w innej wsi u podnóża Wzgórz, sąsiadującej ze wsią z pierwszego doniesienia. To już konkretny trop. Lecz z kolejnej wyprawy mąż wraca z niczym.
Pierwszy poświąteczny dzień
Następny sygnał, ktoś spostrzegł Miśka, jak biegł przez pole w tamtej właśnie okolicy. Mąż poznaje leśne ostępy od podszewki. Obchodzi gminę od drugiej strony wzgórz, gdzie podobno też ktoś Miśka widział. Wędruje obok jednych kamieniołomów, okrążając nieomal całe pasmo Wzgórz. Nosi ze sobą smakołyki i kocyk, w który mógłby Misia owinąć, gdy go znajdzie.
Ja tymczasem obdzwaniam, kogo tylko mogę. Weterynarze, schroniska, TOZ, policja, gmina, a nawet wydział ochrony środowiska w sąsiednim starostwie powiatowym. Wszyscy życzliwi i współczujący, pozwalają wywiesić ogłoszenia, a nawet sami je wywieszają, przesłane przez e-mail.
Minął już tydzień
Nadchodzi kolejny wieczór, a Misia nadal nie ma w domu.
– Musisz się poświęcić – decyduje mąż. – Załóż sobie konto na Facebooku.
Zakładam więc i próbuję się rozeznać, jak działa ta wirtualna rzeczywistość. Zapisuję się do kilku grup z zaginionym zwierzętami, zamieszczam ogłoszenia. Znajduję też lokalną stronę miłośników zwierząt. Muszę poprosić ich o zamieszczenie ogłoszenia – prośba zostaje spełniona.
Są sygnały z OLX od życzliwych ludzi – lecz wszystkie okazują się fałszywe. Pieski podobne, ale niezupełnie takie. I to z odległych województw! Czyżby Misiek był psem, który jeździł koleją? Trafia się nawet stalker. Dzwoni i twierdzi, że widział Miśka w sąsiedniej wsi (której nazwę podałam), ale że go sobie zabrał, bo mu się podoba, i mi go nie odda. Opisuje nawet, gdzie go znalazł, i wyraźnie znajduje przyjemność w zadawaniu mi tortur. Tyle że po jego opisie orientuję się, że po pierwsze, Miska na oczy nie widział, a po drugie, że nie jest to bynajmniej sąsiednia wieś. Gugluję. W Polsce są dwie wsie o takiej nazwie, ta druga na drugim końcu kraju. Stalker traci potencjalną ofiarę.
Telefon
Ktoś widział Miśka na swoim polu. We wsi sąsiadującej ze wsiami, w których widziano go wcześniej. Obszczekały go jego psy, Misiek nocował w wielkiej beli słomy. Tymczasem mąż znów wraca z niczym. Jest 30 grudnia. Jutro będą strzelać. Jeśli do tej pory go nie znajdziemy…
31 grudnia
Mąż wyznaczył sobie trasę w tamtych okolicach.
Obchodzi to pole z wielkimi belami słomy i okoliczne lasy. Widzi płynący obok strumień i leżącą nieopodal martwą sarnę, napoczętą.
A później na leśnej drodze spotyka Miśka, twarzą w twarz.
Woła go po imieniu – a Misiek zamiast do niego podbiec, puszcza się pędem dokładnie w przeciwną stronę. Długonogi mąż po tylu zrobionych kilometrach nie ma z Miśkiem najmniejszych szans.
Południe. Dostaję esemes od miejscowych miłośników zwierząt z Facebooka. Widziały Miśka w tamtej okolicy dwie panie jadące konno. Dostaję kontakt, dzwonię, opisują, gdzie to było i w którą stronę poszedł. Próbuję się dodzwonić do męża. Ledwo może mówić, usiłuje złapać oddech. Biegnie, lecz stracił już Miśka z oczu. Za chwilę jednak sam spotka dwie amazonki. Potwierdzą, że widziały Miśka, jak szedł w stronę kamieniołomów. Lecz mąż nie zna tej okolicy i nie wie, gdzie dokladnie są kamieniołomy. Ślad po Miśku się urwał, zaczyna się zmierzchać.
Wtedy telefon. Jeden z mieszkańców tej właśnie wsi w sąsiedztwie pola z belami słomy widzi Miśka biegnącego drogą. Jedzie za nim powoli samochodem, nie spuszcza go z oka. Mąż będzie musiał pokonać kolejne kilometry, żeby do niego dotrzeć. Zagrodzą Miśkowi drogę z obydwu stron. Nie będzie miał gdzie uciec. Mąż rzuci się na niego, przydusi go do ziemi. Na szczęście auto zostawił kawałek dalej przy tej samej drodze, usłużny rolnik go do niego podwiezie.
Cud grudniowy
Misiek pierwszy raz od 10 lat nie wykazuje odruchu gryzienia
Oszołomiony, pozwala się zabrać i potulnie, półprzytomnie jedzie na przednim siedzeniu.
Ożywi się dopiero w chwili, gdy usłyszy szczekanie Bandy, czekającej razem ze mną przy bramie.
Zawiadamiam wszystkie dobre dusze, które pomagały, nie pomijam nawet powiatowej policji.
Gdzieś tam hen, gdzie Misiu spędził ostatnie osiem dni, słychać już strzały. Na lokalnym Facebooku właściciele zwierząt jak co rok wychodzą z siebie – komuś wczesnym popołudniem pies zerwał się ze smyczy, przerażony pobliskim hukiem. Teraz wystrzałów jest już dużo, zwierzęta oszalałe ze strachu.
Lecz Misiu jest już w domu.
I jest nasz
Zmienił się, uspokoił. Nie wietrzy już podstępów. Wie, że to jego dom. Pozwala się głaskać, choć wciąż wzdraga się potwornie, gdy pogładzić go po głowie czy po karku.
Owszem, w napiętej atmosferze przed Kapisiową cieczką Benuś jeszcze nieraz spłynie krwią, a Dyziu omal nie straci oka. Pełnego zaufania między chłopakami już nigdy nie będzie. Ale przynajmniej da się jakoś razem żyć, nieraz może i poczuć wzajemną zażyłość, może nawet razem się przespacerować czy pobawić?
Miś okazał się bardzo dzielnym psem. Przebył praktycznie na ślepo trudną trasę w dół przez lasy i jary, a potem wałęsał się po nieznanej okolicy, w promieniu blisko 15 kilometrów od domu, próbując przeżyć. To doświadczenie go zmieniło. Zrozumiał, że tutaj jest jego dom i przyjaciele. A my zrozumieliśmy, że jest prawie ślepy i że bardzo kiepsko orientuje się, skąd dobiega dźwięk.
Dlaczego?
Gdy w lipcu ubiegłego roku Bóg zabrał Dyzia Do Rany Przyłóż A Zaraz Się Zagoi, nie pojmowałam, czemu to zrobił. Tak wspaniały pies, uwielbiany przez każdego, pies spod naszego serca. Dlaczego nie mógł pożyć dłużej?
Mądrość tego obrotu wydarzeń dotarła do mnie już wkrótce – atmosfera w domu się zmieniła. Znikło napięcie między dwoma rywalizującymi samcami alfa, zrobiło się spokojnie.
Wprawdzie Benuś ze swoim talentem aktorskim, dzięki któremu umiał naśladować zachowanie dowolnego psa, próbował się nieraz stawiać i grać Dyzia, gdy Misiek podchodził za blisko jego miski, ale było to raczej przekomarzanie, nic poważnego. Misiu uspokoił się całkowicie.
Potrzebowaliśmy tego nie tylko my, ale przede wszystkim on. Od pewnego czasu chorował. Nowotwór nieoperowalny. Wprawdzie poza uporczywym kaszlem Misiu był wciąż na chodzie, lecz z pewnością w chorobie potrzebował spokoju – a to stało się możliwe dopiero po odejściu Dyzia.
Zresztą właśnie wtedy zaczął dość szybko opadać z sił. Kaszel męczył go niemożliwie, guz utrudniał chodzenie i spanie, masywnie zbudowany Misiu przeobraził się w chudzinkę, futerko i kości. Walczyliśmy o niego. Sprowadziliśmy najnowocześniejsze preparaty propolisu ze srebrem. Miś nieco nabrał wigoru, przestał też kaszleć, zrobił się jeszcze spokojniejszy i pogodniejszy. Już od pewnego czasu mogłam mu spokojnie wkładać smakołyki dłonią prosto do zębatej paszczy – brał je delikatnie i w ogóle nie przychodziło mu do głowy, żeby mnie ugryźć.
A Benuś, którego Bóg zabrał 11 dni temu – czy to też mogło mieć coś wspólnego z Miśkiem?
Benuś był pieskiem, który świata poza mną nie widział. (Wyjąwszy okresy, gdy Kapisia miała cieczkę). I dbał o to, abym i ja nie widziała świata poza nim. Benuś był zawsze pierwszy w kolejce do wszystkiego, w tym do mojej uwagi. Czy mogłabym się tak przejąć cierpieniem Misia, gdyby Benuś jeszcze tu był? Czy zauważyłabym, że gaśnie, odchodzi?
Zauważyłam to kilka dni temu, gdy od czasu do czasu zdarzyło Misiowi się zaszczekać podobnie rozpaczliwie jak Benuś w ostatnią dobę swojego życia na tym świecie. Misiu miał w swoich ostatnich dniach naszą niepodzielną uwagę. Nie licząc Kapisi, która jednak o ludzką uwagę rzadko zabiega, gdyż jest osóbką bardzo niezależną. Był więc Misiu głaskany, łasił się, wpychał dziób w moją dłoń i wiedział, że żaden braciszek za to na niego nie warknie. Dożył swoich dni w spokoju.
Lecz nie mogę odżałować jego zmarnowanego życia.
Dlatego czekam na Wieczność
„I otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu,
i śmierci już nie będzie ani smutku, ani krzyku,
ani bólu nie będzie,
bo pierwsze rzeczy przeminęły” (Ap 21,4 UBG).
Czy te słowa dotyczą nie tylko odkupionych ludzi, ale i zwierząt? Nawet jeśli nie wszystkie zwierzęta płaczą dosłownie w takim sensie jak ludzie, to z pewnością wszystkie doznają smutku i bólu nie mniej niż ludzie. I śmierci. Czy Bóg po to stwarzał tak wspaniałe istoty, aby kończyły swoje istnienie definitywnie i w cierpieniu? Cierpienie – skutek ludzkiego grzechu (czego historia Misia dowodzi aż nadto dobitnie) – nie może być zwieńczeniem losu żadnego niewinnego stworzenia. Bóg jest nie tylko sprawiedliwy, ale też jest miłością.
„Kto nie miłuje, nie zna Boga, gdyż Bóg jest miłością” (1 J 4,8 UBG).
„Wierny jak pies”, „pies to najwierniejszy przyjaciel człowieka” – czy wielu znajdziemy ludzi, którzy potrafią kochać bliźniego tak bezinteresownie jak pies? Czyżby pies znał Boga? Skoro znają Boga nawet młode kruki (Hi 38,41)…
„Miłość […] wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przetrzyma.
„Miłość nigdy nie ustaje” (1 Kor 13,4-8 UBG).
To fragment słynnego hymnu o miłości z Pierwszego Listu do Koryntian. Czy patrząc w oczy swojego zwierzaka nie widzicie tam właśnie czegoś takiego? A skoro „miłość nigdy nie ustaje” i skoro zwierzę potrafi kochać, to czy Bóg, który jest sprawiedliwy i który jest miłością, mógłby przerwać na zawsze tę jego zwierzęcą miłość i nie wynagrodzić mu wszystkich jego cierpień na tym padole łez, w jaki przemieniliśmy ziemię my, ludzie?
Pocieszam się nadzieją, że pewnego dnia będę mogła Misia po raz pierwszy od jego dzieciństwa przytulić. I że znów wsadzi dziób w moją dłoń.
„Stworzenie bowiem z gorliwym wypatrywaniem oczekuje objawienia synów Bożych. Gdyż stworzenie jest poddane marności, nie dobrowolnie, ale z powodu tego, który je poddał, w nadziei, że i samo stworzenie będzie uwolnione z niewoli zniszczenia do chwalebnej wolności dzieci Bożych. Wiemy bowiem, że całe stworzenie razem jęczy i razem cierpi w bólach rodzenia aż dotąd” (Rz 8,19-22 UBG)
Inne tematy w dziale Społeczeństwo