Jeśli przy odejściu najlepszego przyjaciela zostaje człowiekowi wyrwane pół serca, to ile serca zostaje po odejściu kilku najlepszych przyjaciół, w tym dwóch w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy? Nigdy nie byłam wybitnym orłem z matematyki i nie umiem odpowiedzieć na to pytanie
Na razie zachowuję się tak, jakby nic się nie stało. Patrzę przez okno w pokoju na drogę biegnącą przed domem. Z pół godziny temu przejechał nią jakiś samochód. Jest sobotnie południe. Nic się nie zmieniło. Świat wciąż trwa.
Nie mogę za to patrzeć przez okno w kuchni, wychodzące na ogród za domem. Kilka dni temu spostrzegłam, że dorodny, ekspansywny suchodrzew chiński, który pozarastał nam już sporo rabat kwiatowych i pełnił funkcję psiego pałacyku, brązowieje. Teraz przez okno w kuchni widać zamiast wyspy zieleni, żywej nawet w największe mrozy, przygnębiającą wyspę zbrązowiałych listków.
Widać też kikut pozostały po ścięciu sumaka, który na dobre dokonał żywota latem. Sumak zachowywał się dziwnie już od wiosny. Wprawdzie wypuścił liście jak gdyby nigdy nic, ale mieliśmy dziwne wrażenie, że ich gąszcz nie jest tak niespenetrowany jak zawsze. Gdy na początku maja przyjechali pierwsi goście, nie mieliśmy już wątpliwości – sumakowy parasol się przerzedził i nie chroni już tak dobrze przed południowym słońcem. W tym samym czasie, właściwie od początku zeszłego roku, Dyziu słabował. Jego stan niepostrzeżenie się pogarszał, a w maju było to już wyraźnie widać. Lecz nie traciliśmy nadziei, że Dyziu wróci do pełni sił. Podobnie jak sumak.
Dyziu zasnął pod koniec lipca. Gdy na sumaku pozostały tylko resztki zmarnowanych liści. Pozostawiliśmy jednak uschłe drzewko i obsadziliśmy je pnączami, by zastąpiły jego liście. Lecz sumaki też mają swoje prawa. Nasz domagał się uszanowania swojego odejścia, pień zaczął chylić się do ziemi pod ciężarem uschłych rozłożystych gałęzi. Jakoś we wrześniu musieliśmy je ściąć.
I nie ma już sumaka, pod którym pieski lubiły latem szukać cienia. Wygląda na to, że skonał też suchodrzew, w którego gęstwie kryły się w największy skwar. I nie ma już tutaj ani Dyzia, ani Benusia.
Benuś zawsze jak młody koziołek
W odróżnieniu od Dyzia nie był wątłego zdrowia. Choć cała nasza czwórka urodziła się jednego wieczoru pod kuchennym piecem prawie 16 lat temu, każde było inne. Dwóch chłopaków – Dyziu i Misiu – było nieco większych i masywniejszej budowy. Benek i jego siostrzyczka niezliczonych imion (na potrzeby tego wpisu będę ją nazywać Kapisia), mniejsi i drobniejsi, stanowili rodzeństwo nieomal jednojajowe – ich umaszczenie i sylwetka nie pozostawiały wątpliwości, że mamusia Lola zadała się między innymi z Kubusiem od pana Czesia. Nazywaliśmy ich oboje Surykatkami – małe łebki, ciekawskie oczka dookoła głowy, a od czasu do czasu skłonność do stawania (czy siadania) słupka (w czym celował zwłaszcza Benuś).
Swojej trzpiotowatości i filigranowości zawdzięcza Benuś imię – Beniamin. Cała czwórka urodziła się o tej samej godzinie, nie umiemy jednak określić, w jakiej kolejności. Lecz Beniamin od początku sprawiał wrażenie najmniejszego, wiecznego dzieciaka, z miejsca więc uznaliśmy go za najmłodszego i stosownie do tego nadaliśmy mu imię, podczas gdy nad imionami dla reszty zastanawialiśmy się długo (zresztą w przypadku Kapisi nigdy nie stanęło na jednym).
Tata Surykatek, mały czarno-biały łaciaty Kubuś miał trzy niewątpliwe cechy, które dawały się wyraźnie zauważyć w postaci faktu, że wskakiwał na parapet okna naszej kuchni (jakieś 1,30 metra od poziomu gruntu, odległej od domu pana Czesia o kilkaset metrów i w dodatku położonej na wzniesieniu), byle tylko móc ujrzeć swoją wybrankę Lolę. Te trzy cechy to: niebywała skoczność, zmyślność i odwaga oraz determinacja związana z wielkim przywiązaniem do ukochanej osoby.
Wszystkie te trzy cechy Benuś po nim odziedziczył
Skoczność miał we krwi. Nie musiał się rozpędzać, gimnastykować ani w żaden sposób szykować do wskoczenia na ławkę czy krzesło albo przeskoczenia ogrodzenia. Jak stał, tak – hyc, i już był tam, gdzie chciał się znaleźć, jak wystrzelony z wyrzutni czy niewidzialnej sprężyny.
Zmyślność i odwagę przejawił już na samym początku, jako szczeniak niewiele większy od dłoni. Jako pierwszy z całego rodzeństwa postanowił pewnego ranka wyjść samotnie z domu i jako pierwszy nauczył się wychodzić za potrzebą. Uwielbiał biegać i często (zresztą nie on jeden) wyruszał na długie wyprawy po okolicy, z których jednak karnie wracał do ukochanego domu (mój mąż powiedziałby, że wracał „do pańci”). Kiedy dochodziło do awantur (zazwyczaj rozdrażniony czymś Misiu napadał na Dyzia, choć zdarzało się dawniej, że napadał też na któreś z nas), Benek był pierwszy do pomocy i obrony. Drogo przypłacał tę swoją ofiarność – Misiu jest ze dwa razy cięższy, ma dorodną paszczękę i takież uzębienie, Benuś był drobniutki, a filigranowe ząbki na przodzie stracił już jakiś czas temu. Benuś spływał więc krwią, nim zdążyliśmy ich rozdzielić, a nieraz obawialiśmy się, że od kłapnięć Misiowego dzioba straci oko.
A determinacja wynikająca z przywiązania?
Benuś był częścią mnie
Gdziekolwiek szłam, mogłam się spodziewać, że spoglądając w dół, zawsze zobaczę go przy nodze. Gdy tylko znikałam z jego pola widzenia – niezależnie od tego, czy w kuchni, czy w łazience, czy na dworze – było pewne jak dwa razy dwa, że Benuś, nawet jeśli podczas mojego wyjścia pogrążony w głębokim śnie – za chwilę przybiegnie zaniepokojony i zamerda ogonkiem na mój widok.
Dom i ogród nie istniały bez Benka. Byli zresztą nierozłączni z Dyziem i ilekroć coś się działo, zawsze przychodzili lub przybiegali razem. Po smakołyk, do gości – i do mnie, gdziekolwiek byłam. Dyziu jednak, nie tak ruchliwy, układał się zwykle w pewnej odległości, żeby mieć wszystko na oku, a nie musieć za dużo chodzić, Benuś trzymał się jak najbliżej, a tracąc mnie z oczu choćby na moment, wpadał w panikę.
Właśnie z powodu Benka ograniczyłam wyjazdy z domu do absolutnego minimum. Wprawdzie gdy wracałam z odwiedzin u Mamy czy Teściowej albo z biblioteki, przy bramie już z daleka widziałam całą wyczekującą gromadkę (a jeśli nie było mnie dzień czy dwa, przygnębione – wedle relacji męża – psy wracały spod bramy do domu dopiero późnym wieczorem), lecz to Beniamin tęsknił najbardziej i umilał mojemu mężowi moją nieobecność nieustannym wyciem i płaczem.
Benuś był częścią mnie i pewnie dlatego najczęściej ode mnie obrywał, wedle starej, przykrej zasady, że od ludzi małych i podłych najbardziej cierpią ci, którzy ich najmocniej kochają. Ponieważ bez przerwy trzymał się nogi, często niechcący dostawał kopniaka, gdy zapomniałam spojrzeć na czas, lecz zamiast go za kopniaka przeprosić i przytulić, pomstowałam, że plącze się pod nogami.
Benuś chodził za mną po całym ogrodzie jeszcze trzy dni temu, gdy do głowy by mi nie przyszło, że dziś będę mu pisać epitafium. Już wtedy musiał czuć się źle, bo stracił apetyt (zbytnio to nas nie niepokoiło, psy tak miewają), lecz mimo to przez kilka godzin krok w krok przemierzał za mną pewnie całe kilometry, byle tylko nie stracić mnie z oczu.
Benuś był częścią mnie, od 16 lat codziennie otwierając oczy widziałam wlepiony we mnie jego wzrok, i zapewne dlatego na razie nie wiem, co będzie dalej. Mąż upiekł właśnie biszkopt orzechowy. Będzie tort z bitą śmietaną do herbaty. Tort zawsze zjadam na spółkę z psami. Może nawet na mniejszą spółkę, w czym Benek miał dotąd wydatny udział. Teraz tort wystarczy na dłużej. Oddawałabym jednak Benkowi nawet cały tort, byle tylko dalej był…
Benuś rozchorował się nagle
A przynajmniej my to dostrzegliśmy nagle. Przedwczoraj. Lecz przedwczorajszej nocy zachowywał się poniekąd normalnie – często wychodził do ogrodu, co uwielbiał robić – czy chory pies wałęsałby się w nocy po ogrodzie? Zdziwiłam się jednak, gdy wychodząc za którymś razem, aby się za nim rozejrzeć, spostrzegłam, że ułożył się daleko na trawniku i usnął. Tego nigdy jeszcze nigdy w życiu nie robił.
Wczoraj objawy stały się tak niepokojące (przestał nie tylko jeść, ale i pić), że uznałam, iż chyba jednak nie obejdzie się bez weterynarza. Niestety niezaufanego (zaufany zamknął niedawno podwoje, a że Benuś bardzo źle znosił wyjazdy do weterynarzy, nie chcieliśmy go stresować bez ważnego powodu wizytą w nieprzyjemnym miejscu).
Doświadczenia z Mamą i doświadczenia z Dyziem nauczyły mnie, że jeśli ktoś zdecydowanie nie chce jeść ani pić, koniec zapewne jest tuż, jednak Benuś był tak żywotny, że ta perspektywa zupełnie nie przyszła mi do głowy. Przewidywałam, że spośród naszej czwórki właśnie to żywe srebro, trzpiotowaty, do ostatnich swoich dni skaczący jak kózka malec dożyje co najmniej dwudziestu lat.
Noc była ciężka, Benuś szczekał rozpaczliwie, próbując spać. Wreszcie usnął, spokojnie i cicho, mąż dokładniej otulił go kocykiem. Dziś, gdy obudziliśmy się późnym rankiem, okazało się, że usnął na dłuższy czas…
Wieczność włożył w ich serca
Gdy w lipcu zeszłego roku zasnął Dyziu,
obiecałam w jego epitafium, że kiedyś wyjaśnię szerzej, dlaczego liczę na spotkanie w przyszłości. Lecz nie będzie to dzisiaj, epitafium dla Benusia i tak zrobiło się już za długie.
Napiszę jednak choć kilka słów, żeby pocieszyć samą siebie (i każdego, kto pragnie w tej sprawie pocieszenia).
Kiedy rozstaliśmy się z Dyziem, zadzwoniła pewna bliska znajoma z drugiego końca Polski. Ma wiekowego psa, lecz na szczęście nie musiała jeszcze przechodzić przez bolesne pożegnanie. Wspomniała o pewnej sprawie, która dała mi do myślenia – o wieczności. Wieczności, która jest immanentnym aspektem Boga.
Dlaczego jako ludzie rozmyślamy o wieczności, dlaczego chcemy żyć wiecznie (choć niektórzy upierają się, że nie chcą), dlaczego nawet większość zdeklarowanych ateistów robi wszystko, by przedłużać sobie życie? „Wieczność włożył w ich serca”, jak podaje Kaznodzieja Salomon (3,11 BW), czy też w innym przekładzie:
„On uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, dał też naszym sercom pragnienie wieczności” (Koh 3,11 ESP).
Jeśli Bóg dał ludziom pragnienie wieczności, po co obdarzałby nas uczuciami do zwierząt (z wzajemnością), jeśli miałoby to być doświadczenie chwilowe, zarezerwowane tylko dla życia doczesnego i jego niedoskonałości?
Kiedy przed laty nagle straciliśmy Lolę, mamę naszej czwórki, naszego pierwszego psa, kompletnie załamana spytałam bardziej doświadczoną kuzynkę, która w młodości miała psa, czy i jak można przeboleć taką stratę. „Ból z czasem zmaleje – powiedziała. – Ale to na zawsze w człowieku pozostaje”.
Biblia nie podaje nam jednoznacznych opinii, a nasze zdroworozsądkowe przekonania pozwalają na to, by mieć w tym względzie nadzieję. Być może najbardziej przekonująca z nich brzmi tak oto: nawet jeżeli zwierzęta nie mają duszy, to my ją mamy, i dlatego ich zbawienie u naszego boku nie jest wykluczone1.
Pawliszyn cytuje m.in. prawosławnego filozofa Mikołaja Bierdiajewa:
Umarł mój ulubiony kot. Można powiedzieć, że nie jest to śmierć tragiczna, gdyż zwierzę nie jest osobą. Dla mnie, przeżywającego głęboki smutek, argument ten nie ma żadnego znaczenia. Zwierzę, w którym ujawniło się piękno, rozum, łagodność, które jest czarujące i ma wyraźną indywidualność, niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju, nie jest osobą w sensie ludzkim, ale jest jednak osobą innego typu. Najważniejsze, że moja wielka miłość do mojego kota domaga się, jak każda miłość, nieśmiertelności, wieczności. Nie mogę sobie wyobrazić królestwa Bożego bez mojego Muri2.
Czy to jedyny powód pozwalający mieć nadzieję, że Benek nie został stworzony po to, by po krótkim czasie przestać istnieć, że nie usnął na zawsze i że zobaczymy się w przyszłości?
W Biblii znajduję wiele takich tropów nadziei. Na zakończenie podam tylko jeden, z samego początku, z dnia stworzenia człowieka.
„Potem rzekł Bóg: Niedobrze jest człowiekowi, gdy jest sam. Uczynię mu pomoc odpowiednią dla niego.
Utworzył więc Pan Bóg z ziemi wszelkie dzikie zwierzęta i wszelkie ptactwo niebios i przyprowadził do człowieka, aby zobaczyć, jak je nazwie, a każda istota żywa miała mieć taką nazwę, jaką nada jej człowiek.
Nadał tedy człowiek nazwy wszelkiemu bydłu i ptactwu niebios, i wszelkim dzikim zwierzętom. Lecz dla człowieka nie znalazła się pomoc dla niego odpowiednia (1 Mojż 2,18-20 BW).
Szukając dla człowieka najlepszego towarzystwa, Bóg najpierw stworzył zwierzęta – stworzył więc je z myślą o człowieku i o znalezieniu dla niego najodpowiedniejszej kompanii.
I wprawdzie okazało się, że zwierzęta to jeszcze nie to, co Bóg w tym celu wymyślił (za co jestem Mu na wieki wdzięczna, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby mnie i nie mogłabym napisać tych słów), lecz czyż sam zamiar przyświecający ich stworzeniu nie świadczy o tym, że są kimś nam bardzo bliskim?
Kiedy za dawnych, dobrych lat odwiedzała nas Mama, nie mogła się nadziwić, że Benuś budzi ją co rano, liżąc po ręce. Mama, pogryziona w pierwszy dzień wojny jako mała dziewczynka przez dużego psa, zawsze bała się psów. Lecz Benek rozproszył jej lęki.
Był pieskiem bardzo otwartym na ludzi i inne zwierzęta, ciekawskim i towarzyskim, dopatrywał się w drugiej istocie tylko samych dobrych intencji i nawet zrugany nie umiał się gniewać, tylko wesoło machał ogonkiem. To on nieustannie próbował oswajać znerwicowanego Misia i zakolegować się z nim, mimo że często boleśnie za to obrywał.
Czy więc Benuś, który od blisko 16 lat codziennie jako pierwszy witał mnie na dzień dobry i który nie umiał żyć inaczej, jak tylko plącząc się między moimi nogami, miałby zniknąć na wieki, gdy ja będę cieszyć się wiecznością?
Odkąd Dyziu zachorował, tęskniłam za naszymi wspólnymi spacerami na górkę
Dyziu nie miał już siły tam chodzić, Misiu oślepł do cna i tracił orientację w przestrzeni, wyprawa poza ogród groziła kolejnym zagubieniem się. Planowałam, że na wiosnę zostawimy Misia w domu (ostatnio dużo śpi) i wyruszymy na górkę z samymi Surykatkami, które wciąż mają w sobie tyle energii.
Już nie wyruszymy. Ale może -- Kiedyś?
„Stworzenie więc ufnie oczekuje objawienia się synów Bożych, gdyż zostało poddane marności – nie z własnej woli, ale przez Tego, kto je poddał – w nadziei, że zostanie wyrwane z zepsucia, które je zniewala, do wolności, którą jest chwała dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż do tej chwili woła i cierpi jak rodząca kobieta” (Rz 8,19-22 ESP).
Przypisy
1 Mirosław Pawliszyn, O możliwości zbawienia zwierzęcia innego niż człowiek, „Przegląd Filozoficzny – Nowa Seria”, R. 24: 2015, nr 2 (94), ISSN 1230-1493, s. 116.
2 Mikołaj Bierdiajew, Egzystencjalna dialektyka Boga i człowieka, tłum. H. Paprocki, Antyk, Kęty 2004, s. 107.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo