Zasnął dziś po czwartej. Wyglądał tak spokojnie i kojąco, jak gdyby zwyczajnie spał. Choć odszedł w cierpieniu
Prawie codziennie przechodzę obok ponadmetrowego kulistego, złocistego żywotnika Globosa aurea, w którego cieniu Dyziu lubił się zaszywać i czekać, aż wreszcie skończę sadzić czy pielić w Ogrodzie Leśnym i będzie można wracać do domu. Albo aż w sezonie skończę obrywać rosnącą opodal morwę (codziennie przez co najmniej godzinę).
Dziś też poszłam po morwę. W tym roku zaczęła owocować prawie miesiąc później i obradza do tej pory. Po drodze mijałam złocisty żywotnik, lecz Dyzia już pod nim nie znalazłam. Mijałam też bzy, gdzie lubił na mnie czekać, gdy pracowałam na rabatach kawałek wcześniej. Będę tamtędy przechodzić prawie codziennie, zwykle wiele razy dziennie, i za każdym razem nie będę już widzieć Dyzia.
Po co się torturować rozpamiętywaniem czegoś, co nie wróci? Nie, nie chcę się torturować. Odejście Dyzia przypomniało mi o czymś, o czym przecież wiem. Nie jestem tu na zawsze. Na tej ziemi jestem tylko gościem i pielgrzymem (Hbr 11,13). A moja ojczyzna jest w niebie (Flp 3,20-21). Jeśli zaśnięcie Dyzia ma przypominać mi o tym, że prędzej czy później (raczej prędzej) także stąd odejdę do Lepszego Miejsca, to tym lepiej. Mój wybór – czy zatapiać się w rozpaczy, rozpamiętując każde miejsce, gdzie dopiero co był, lecz już tam zapewne nie powróci, czy raczej pocieszać się nadzieją na spotkanie w przyszłości.
„Pełno nas, a jakoby nikogo nie było: Jedną maluczką duszą tak wiele ubyło”
Wartość życia chyba najłatwiej dostrzec w odejściu tych najmniejszych, których za ich życia być może nieco lekceważyliśmy. „Jedna maluczka dusza” czyni „zniknieniem swoim” takie pustki, jak gdyby ktoś wyrwał nam pół serca i postawił nad ziejącą otchłanią. Być może właśnie raczej wtedy – niż wtedy gdy opuszczają nas wiekowi i zasłużeni, którzy „nie umierają cali”, lecz pozostawiają po sobie wybudowany cały gmach, nieco maskujący ich odejście – uderza nas obuchem między oczy absurdalność śmierci. Dlaczego śmierć akurat takiego niewinnego maleństwa? I w ogóle – dlaczego śmierć?
Dyziu – inaczej niż piętnaście lat temu jego mama – odchodził powoli. Około pół roku. Lecz przez całe pół roku odganialiśmy od siebie tę myśl i nie traciliśmy nadziei. Jeszcze parę tygodni temu wyprawiał się bardzo powolnym kroczkiem nawet na dalsze spacery, przysiadając co chwila dla złapania tchu.
Tak naprawdę dopiero kilka dni temu dopuściliśmy do siebie, że być może nadszedł jego czas. Parę dni temu ostatecznie stracił władzę w tylnych nogach i ledwie mógł utrzymać się na przednich. Zaczęliśmy go wynosić na trawkę na kapie niczym na latającym dywanie, rozglądał się wokół z zaciekawieniem. Lecz gdy już znalazł się na trawce, nie był w stanie nawet podnieść się za potrzebą...
A wczoraj ten smakosz i niepoprawny sybaryta pierwszy raz w życiu odwrócił łebek od smakowitego kąska.
Kiedy Dyziu mocował się ze swoim losem, ja mocowałam się z Bogiem. Przekonywałam Go:
„Uzdrów go! Zostaw go nam jeszcze trochę! Pozwól się jeszcze nim nacieszyć! Niech wydobrzeje choć trochę, tak żeby mógł chociaż chodzić i żeby nic go nie bolało. Jeszcze trochę niech z nami tu pobędzie w lepszym stanie zdrowia, niechby rok czy dwa, powolutku będzie sobie dożywał swoich dni. Będzie łatwiej się nam wtedy rozstać”.
„Łatwiej?”
To pytanie zawisło w przestrzeni.
Nie. Nigdy nie byłoby łatwiej. Gdyby odszedł kilka lat później, w wieku niespotykanie podeszłym jak na psa, i tak zadawałabym te same pytania i tak samo przekonywałabym Boga. I ból wcale nie byłby mniejszy. Nie ma dobrego momentu na śmierć. Dla kochającego otoczenia ona zawsze przyjdzie zbyt wcześnie.
Zbyt wcześnie z naszej perspektywy. Ale czy z perspektywy Bożej? Kto wie, co mogłoby się przydarzyć Dyziowi, gdyby był z nami dłużej? Kto wie, co mogłoby się przytrafić nam, gdyby jeszcze tutaj z nami pozostał? To może wiedzieć tylko Bóg. Dziś rano zaglądałam do Księgi Hioba. Wiadomo, jaki spotkał go los. Nie tylko jego osobiście – wcześniej stracił wszystko, co miał, dorobek całego życia. A także wszystkie swoje dzieci, pogrzebane w jednej chwili pod gruzami zawalonego domu w trakcie kolejnej z codziennie urządzanych biesiad. Tragedia. Lecz kto wie, czy ich późniejsze życie nie okazałoby się jeszcze większą tragedią? Sam Hiob zdawał się tego obawiać (Hi 1,4-5).
Last, but not least: „Dni człowieka są jak trawa: Tak kwitnie jak kwiat polny. Gdy wiatr nań powieje, już go nie ma, już go nie ujrzy miejsce jego” (Ps 103,15-16). Wszyscy musimy stąd odejść prędzej czy później, nawet psy. I wielu, może nawet większość naszych bliskich i przyjaciół jest już po drugiej stronie. Na każdego przychodzi jego kolej. Kolej na Dyzia przyszła dziś nad ranem. Moja może przyjdzie jutro?
Lecz czy ja się nie oszukuję?
Dlaczego piszę, że Dyziu zasnął? Dlaczego nie napiszę wprost – że umarł? (I czy nie powinnam użyć jeszcze innego czasownika, którego zwykliśmy używać wobec śmierci zwierząt, aby pogardliwie podkreślić ich status, podobno podrzędny wobec nas?).
Piszę tak, ponieważ wierzę w to, że Dyziu nie odszedł na zawsze. Był naszym najbliższym i najukochańszym towarzyszem od ponad piętnastu lat. Czy Bóg po to obdarza nas uczuciami takich stworzeń i daje nam miłość do nich, aby potem pozbawiać nas ich na wieki? Przecież miłość nigdy nie ustaje (1 Kor 13,8). A skoro tak, wolę powiedzieć, że zasnął, bo to sugeruje, że nie znikł na zawsze. Nowy Testament zresztą też używa w tym kontekście eufemizmów („A nie chcemy, bracia, abyście byli w niepewności co do tych, którzy zasnęli, abyście się nie smucili, jak drudzy, którzy nie mają nadziei…”, 1 Tes 4,13-15), a słowo „śmierć” kojarzy się tam przede wszystkim ze śmiercią wieczną (Ap 20,14) oraz ze śmiercią Jezusa na krzyżu (1 Kor 15,3), dzięki której możemy wyrwać się z uścisku tej pierwszej.
Tylko dlaczego stosuję w odniesieniu do psa określenie zarezerwowane dla odchodzących chrześcijan, umierających w nadziei zmartwychwstania?
Zdanie na temat losu zwierząt po ich śmierci wyrobiłam sobie po odejściu Loli, mamy Dyzia i całej Bandy Lolki (zwanej też Bandą Czworga). Było to odejście nagłe – Lola zginęła pod kołami rozpędzonego samochodu, gdy jak co ranka zdążała z wizytą do mamusi i siostrzyczek, mieszkających w jej rodzinnym domu po drugiej stronie drogi, na wzgórzu.
Lola miała wtedy niespełna dwa latka, a osierociła czwórkę czteromiesięcznych maluchów, urodzonych pod piecem w naszej kuchni.
I nieutulonego w bólu towarzysza życiowego Tarzana (którego 20 lat temu nabyliśmy wraz z naszym domem). Lola z miejsca zainstalowała się w naszych sercach, a jej nagła i przedwczesna strata nieomal zwaliła nas z nóg i długo nie mogliśmy się z nią pogodzić.
Osierocony Dyziu jeszcze przed dwa lata miał się cieszyć towarzystwem swojego wiekowego taty Tarzana. My tymczasem zadawaliśmy sobie pytanie – dlaczego? I jeszcze inne – co dalej z Lolą? Czy nadal jest? A jeśli jest, to gdzie? Czy ją jeszcze zobaczymy?
W tradycjonalistycznym chrześcijaństwie rolę zwierząt wyznacza butne hasło „człowiek koroną Stworzenia”, luźno (nazbyt luźno!) oparte na pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju. Wedle tej teologii zwierzę to po prostu część inwentarza, który Bóg sprezentował człowiekowi do jego dyspozycji i z którym może on niczym bezkarny tyran robić, co mu się podoba, a po wykorzystaniu wyrzucić. Zwierzę i życie wieczne? Niejeden uzna takie zestawienie za bluźnierstwo.
Czy jest to podejście zgodne z Biblią? Po odejściu Loli zaczęłam się nad tym zastanawiać i doszłam do przekonania, że nie.
O tym, dlaczego, może innym razem.
A teraz o Dyziu
Będę o nim pisać w czasie teraźniejszym. Bo choć zasnął, to wierzę, że nie przestał istnieć.
Dyziu odziedziczył po mamie Loli to, co najpiękniejsze – oczy, umaszczenie i jedwabistą sierść, a po tacie Tarzanie – długie włosy i stateczną sylwetkę. Odzywa się głębokim, melodyjnym barytonem, którym zwykle miewa coś ważnego do powiedzenia, lubi też nim wyśpiewywać koloraturowe barytonowe arie. Tak naprawdę ma na imię Taran, Señor Taran (z akcentem na ostatnią sylabę). Imię wzięło się z jego dostojnego chodu – w odróżnieniu od reszty swojego rodzeństwa (i większości psów) nie porusza się lekkim truchtem, lecz chodzi statecznym krokiem niczym lew, z iście królewskim majestatem, a każdy musi mu ustępować z drogi („z drogi, śledzie, bo król jedzie”).
Gdy Banda Czworga dopiero uczyła się chodzić, wkraczał prosto w stojącą trójkę rodzeństwa całą siłą swojego Taraniowego ciałka niczym taran właśnie, roztrącając ich na boki. Lecz wbrew pozorom jak na arystokratę przystało jest szczupły i delikatnego zdrowia.
Jak Taraniu stał się Dyziem? Za sprawą uroczego zwyczaju przekrzywiania głowy i wbijania w nas zaciekawionego wzroku.
Gdy jednego razu siadł pod drzwiami w kuchni i swoim wejrzeniem chwycił męża za serce, ten zawołał: „Pysiu!”. I dodał: „Pysiaczku, Byziaczku!”. Tak z Pysia zrobił się Byziu. Następnie z Byzia Dyziu. Mąż, który ma niewyczerpane pokłady psich imion zawsze na podorędziu, posuwa się nawet do nazywania go Zyziem i Zyziaczkiem. Dyziu jest więc imieniem nieoficjalnym, ponieważ jednak pasuje do Dyziaczka równie dobrze jak Taran, a może i lepiej, zaczęło pełnić funkcję drugiego imienia, używanego częściej niż pierwsze.
Dyziu to Piesek z Bajki, Piesek ze Sklepu z Zabawkami i Piesek Do Rany Przyłóż, A Zaraz Się Zagoi. Bywa też nazywany Papuciem Góralskim, ponieważ pachnie jak nowiutkie futrzane papcie z owczej skóry kupione przed chwilą na góralskim straganie. Psia przytulanka. Zawsze pogodny, w dobrym humorze, towarzyski, rozmowny i niebywale dowcipny. Lubi przekomarzać się z rodzeństwem, a przede wszystkim z nami.
Dyziu jest pieskiem pasterskim, pilnuje stada i troszczy się o nie. Nieraz gdy staje pod drzwiami kuchni i otwieramy je w przekonaniu, że chce wyjść na podwórko, okazuje się, że za drzwiami, na korytarzu stoi któreś z rodzeństwa, a Dyziu chce nam tylko dać znak, że za drzwiami ktoś czeka. Gdy przybysz wchodzi do kuchni, Dyziu wychodzi na korytarz i rozgląda się w obydwie strony (korytarz jest przelotowy przez całą szerokość domu), aby sprawdzić, czy ktoś się jeszcze nie zapodział i nie trzeba zgarnąć go do środka.
Kiedy jeszcze mógł ledwo, ledwo chodzić, ostatkiem sił gramolił się przed dom lub za dom, żeby sprawdzać, czy aby nikt nie zaginął. Nawet w ostatnich dniach, gdy właściwie nie był w stanie już się poruszać, budził się, zawsze czujny, gdy wymykałam się po cichu do ogrodu, i czołgał się z pokoju w stronę kuchni, żeby móc obserwować drzwi i pilnować, czy wracam.
Gdy w ostatnich swoich latach mieszkała u nas Mama, zawsze miał Ją na oku.
Dyziu jest pieskiem wysokogórskim. Choć nie jest bynajmniej skoczny jak jeden z jego braci i siostrzyczka, to siłą swoich mięśni z doskonałym wyczuciem równowagi wspina się na najwyższe możliwe dla niego do zdobycia punkty widokowe – łóżko, stół, pagórek. Gdyby miał po czym się wdrapać, zdobyłby szczyt szafy. Z braku laku wspina się po moim mężu.
Lubi wspiąć się po kanapie na stół i ułożyć obok mojego laptopa. To właśnie wspinaczkowym zdolnościom i determinacji Dyzia reszta rodzeństwa zawdzięcza możliwość sypiania w naszym łóżku. Łóżko stanowiło dla psów teren zakazany. To nam ongiś wpoili mądrzy i doświadczeni psiarze. Lecz pewnej strasznie zimnej zimowej nocy Dyziu nie zastanawiając się dwa razy wspiął się z podłogi na nasze łóżko, a reszta rodzeństwa zaraz poszła w jego ślady. Czy mogliśmy się za to na Dyzia gniewać?
Na dworze Dyziu lokuje się zawsze w najwyższym możliwym miejscu w sąsiedztwie mojego operowania widłami, aby mieć wszystkich na oku. Uwielbia podwyższone rabaty, na jedną z ostatnich wdrapał się w trakcie moich robót jeszcze półtora miesiąca temu, mimo że już wtedy serce odmawiało mu posłuszeństwa i każdy wysiłek drogo go kosztował. To z myślą o nim wpadłam na pomysł pagórków w Ogrodzie Leśnym, każdy zwieńczony jakimś klonikiem palmowym. „Zrobię na nie schodki, Dyziu będzie się po nich wspinał i będzie miał tam cień pod drzewkiem, a przy okazji i oko na okolicę” – planowałam. Niestety nie zdążyłam zrealizować tego zamiaru. Bóg da, to zrealizuję. Może schodki przypadną do gustu komu innemu?
Dyziowi może zrobię kiedyś inne schodki, w Lepszym Miejscu.
„Bo stworzenie z tęsknotą oczekuje objawienia synów Bożych, gdyż stworzenie zostało poddane znikomości, nie z własnej woli, lecz z woli tego, który je poddał, w nadziei, że i samo stworzenie będzie wyzwolone z niewoli skażenia ku chwalebnej wolności dzieci Bożych. Wiemy bowiem, że całe stworzenie wespół wzdycha i wespół boleje aż dotąd”.
(Rz 8,19-22 BW)
Inne tematy w dziale Rozmaitości