„Wieczność włożył w ich serca”. Tak, wiem, zdeklarowani ateiści powiedzą na ogół, że w zasadzie bądź wcale nie zależy im na wieczności. Nie siedzę w niczyjej głowie, więc nie umiem powiedzieć, czy mówią szczerze. Być może tak. Gdy jednak sama byłam ateistką, kwestia wieczności miała dla mnie kolosalne, wręcz pierwszorzędne znaczenie.
Nie wierzyłam w Boga. Czy może raczej uważałam, że nie mam żadnych przesłanek, aby móc twierdzić, że on jest. Jednak kwestia wieczności nie dawała mi spokoju. Nie chciałam pewnego dnia ot tak przestać istnieć. Ale równie bardzo nie chciałam się oszukiwać. Jeśli najdalej za kilkadziesiąt lat czeka mnie ostateczny koniec, nie będę udawać, że jest inaczej i że po tym życiu jest jeszcze jakieś następne. Wiedziałam, że jeśli Boga nie ma, to przestanę istnieć. A wobec tego jaki sens ma moje istnienie? Tego sensu nie umiałam dostrzec. Podążając za logiką, w przypadku braku Boga wolałabym przestać istnieć tu i teraz. Bo po co żyć i każdego dnia oszukiwać samą siebie?
Tak, znałam te argumenty za istnieniem mimo wszystko
„Nie wszystek umrę”. Będę żyć w pamięci bliskich. Albo w pamięci potomnych. Coś po sobie pozostawię. Moje osiągnięcia przydadzą się komuś w przyszłości. Sprawię, że świat stanie się choć odrobinę lepszy. Że ktoś po mnie będzie miał lepiej niż ja. Sprawię, że wzrośnie wiedza ludzkości. Komuś pomogę. Kogoś podniosę na duchu. Itd. itp.
Żaden jednak z tych argumentów nie odpowiadał na ziejącą tuż pod jego powierzchnią lukę teleologiczną. Na pytanie – i co z tego?*
Co z tego, że komuś pomogę?
Co z tego, że świat stanie się lepszy? I lepszy dla kogo? Dla wszystkich bez wyjątku? Czy wszyscy uznają go wtedy za lepszy? I co z tego, że wzrośnie wiedza? Nawet jeśli tak się stanie, to tylko przedłuży każdemu agonię, a być może nawet uczyni ją boleśniejszą. I co z tego, że świat stanie się lepszy choćby i dla wszystkich, skoro najpóźniej za kilkadziesiąt lat przestanę być raz na zawsze? I skoro za jakiś czas nieuchronnie przestanie być każdy, komu pomogłam, kogo podniosłam na duchu i w czyjej pamięci pozostałam? I cóż z tego, że pozostałam w pamięci osoby mi drogiej, skoro i ja, i ona przestaniemy być, nie tylko same w sobie, ale przede wszystkim bez żadnych szans na dalsze bycie ze sobą nawzajem?
Właściwie na jakiej więc podstawie dodałam komuś animuszu? Ma pocieszyć go to, że wkrótce przestanie istnieć? Albo że nigdy już się nie zobaczymy?
Nie wiem, jakiego sensu upatrują w swoim życiu zdeklarowani ateiści, wiem, że ja jako zdeklarowana ateistka sensu upatrzyć nie potrafiłam. Wydaje mi się, że nawet jeśli bronimy się przed tą świadomością, czujemy, że jesteśmy zaprojektowani na wieczność. Czego najlepszym dowodem jest samo pojęcie wieczności, kompletnie przecież abstrakcyjne, mimo to majaczące na horyzoncie tęsknot każdego człowieka. Od zarania dziejów do tej tęsknoty usiłuje na swój sposób odwoływać się każda religia.
Dowodem na tę tęsknotę zdają się nawet maksymalnie zateizowane nauki biologiczne, nastawione jednak przecież na to, aby jak najbardziej wydłużać nam życie. Najbogatsi od lat chwytali się niekonwencjonalnych metod w rodzaju hibernacji. Najśmielsi pionierzy transplantologii sugerują, że dzięki niej będzie można w praktyce żyć wiecznie – jak wybitny i mocno kontrowersyjny neurochirurg Robert J. White, który doszczepiał małpim głowom całe małpie ciała i miał zamiar zrobić to samo z człowiekiem – sukcesywnie wymieniać mu ciało zużyte na nowe. Idea wydłużania życia w nieokreśloność przyświeca też ruchowi transhumanizmu. Chcemy żyć wiecznie.
Żyć wiecznie – tak. Tylko gdzie i jak?
Być może zdeklarowani ateiści są jednak w swym deklarowanym odrzucaniu wieczności uczciwsi bądź przenikliwsi niż zwolennicy transhumanizmu. Albowiem po jakimś czasie life sucks. Po prostu. W pewnej chwili życie zaczyna nużyć i męczyć. Nadchodzi moment, gdy człowiek wręcz ma ochotę odejść. Czy tylko z powodu swojej spadającej sprawności fizycznej czy intelektualnej? Czy może raczej dlatego, że rzeczywistość skrzeczy i również on sam skrzeczy w niej?
Pomimo wielkiego dorobku ludzkości i skokowego w ostatnich stuleciach, a szczególnie w ostatnich dekadach, a już zwłaszcza w ostatnich latach poszerzenia wiedzy i świadomości rodzaj ludzki wydaje się dreptać w miejscu i kręcić się w kółko.
Owszem, wiemy, jak wydłużać sobie życie (choć to nic pewnego, bo przedwcześnie umierają nawet najbogatsi), mamy multum różnych udogodnień i wcześniej niedostępnych możliwości – lecz czy miliarder z Wall Street jest szczęśliwszy od mieszkańca faweli? Owszem, dostrzegliśmy, że inne rasy i narodowości są tak samo ludźmi jak my, i uznaliśmy, że każdemu człowiekowi przysługują prawa, zwierzętom należy się od nas godne traktowanie, a nawet szacunek i miłość, że każdy ma prawo do swoich poglądów (jeśli nie krzywdzi innych), nawet jeśli my tych poglądów nie podzielamy – lecz rozglądając się wokół widzimy, że w skali ludzkości takich „oświeconych” jest drobna mniejszość i że nawet tej mniejszości nie brakuje dyskwalifikujących ją przywar.
Po co więc żyć wiecznie, jeśli ma to być życie pośród kłótni, kłamstw, zdrad, oszustw, hipokryzji, niewdzięczności, pogardy dla słabszych, przemocy, narzucania jednym woli drugich, rabunków, gwałtów, mordów, krwawych waśni etniczno-religijnych, a choćby nawet tylko nowoczesnych grzechów cancel culture czy starej, dobrej, cywilizowanej i bezinteresownej podłości i zawiści?
Transhumanizm nie ma na to rady.
Zmartwychwstanie – tak.
Dlatego nawet gdyby zmartwychwstania nie było, trzeba by je wymyślić
Na szczęście nie ma takiej potrzeby. Bo „świadek wierny, pierworodny wśród umarłych” (Apokalipsa 1,5 BW) już zmartwychwstał. I dał obietnicę takiego zmartwychwstania każdemu, kto w niego wierzy, kto przyjmuje złożoną przez niego za nas ofiarę: „A ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (Ewangelia Jana 6,54).
„A nie chcemy, bracia, abyście byli w niepewności co do tych, którzy zasnęli, abyście się nie smucili, jak drudzy, którzy nie mają nadziei. Albowiem jak wierzymy, że Jezus umarł i zmartwychwstał, tak też wierzymy, że Bóg przez Jezusa przywiedzie z nim tych, którzy zasnęli” (1 List do Tesaloniczan 4,13-14).
Po co jednak zmartwychwstanie, co ono zmieni?
Zmieni wszystko w tych, którzy mają udział w pierwszym zmartwychwstaniu (Ap 20,4-5). Nad takim człowiekiem nie ma już władzy ani grzech (czyli uleganie złu), ani śmierć:
„Bo jeśli wrośliśmy w podobieństwo jego śmierci, wrośniemy również w podobieństwo jego zmartwychwstania, wiedząc to, że nasz stary człowiek został wespół z nim ukrzyżowany, aby grzeszne ciało zostało unicestwione, byśmy już nadal nie służyli grzechowi; kto bowiem umarł, uwolniony jest od grzechu. Jeśli tedy umarliśmy z Chrystusem, wierzymy, że też z nim żyć będziemy, wiedząc, że zmartwychwzbudzony Chrystus już nie umiera, śmierć nad nim już nie panuje” (List do Rzymian 6,5-9).
Dlaczego zło ani śmierć nie ma władzy nad człowiekiem zmartwychwstałym?
Ponieważ taki człowiek zostanie przemieniony:
„Pierwszy człowiek jest z prochu ziemi, ziemski; drugi człowiek jest z nieba. Jaki był ziemski człowiek, tacy są i ziemscy ludzie; jaki jest niebieski człowiek, tacy są i niebiescy. Przeto jak nosiliśmy obraz ziemskiego człowieka, tak będziemy też nosili obraz niebieskiego człowieka.
„A powiadam, bracia, że ciało i krew nie mogą odziedziczyć Królestwa Bożego ani to, co skażone, nie odziedziczy tego, co nieskażone. Oto tajemnicę wam objawiam: Nie wszyscy zaśniemy, ale wszyscy będziemy przemienieni w jednej chwili, w oka mgnieniu, na odgłos trąby ostatecznej; bo trąba zabrzmi i umarli wzbudzeni zostaną jako nieskażeni, a my zostaniemy przemienieni. Albowiem to, co skażone, musi przyoblec się w to, co nieskażone, a to, co śmiertelne, musi przyoblec się w nieśmiertelność.
„A gdy to, co skażone, przyoblecze się w to, co nieskażone, i to, co śmiertelne, przyoblecze się w nieśmiertelność, wtedy wypełni się słowo napisane: Pochłonięta jest śmierć w zwycięstwie! Gdzież jest, o śmierci, zwycięstwo twoje? Gdzież jest, o śmierci, żądło twoje?” (1 List do Koryntian 15,47-55).
Zmartwychwstanie jest więc przerwaniem błędnego koła, w którym co rusz wpadamy w stare koleiny zła i którego nie zdołają przerwać nawet najwybitniejsze osiągnięcia ludzkości i naukowe wydłużanie ludzkiego życia choćby w nieskończoność.
Zmartwychwstanie już nastąpiło. I jeszcze nastąpi
Tak, jest to temat ogromnie kontrowersyjny, bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. I nic dziwnego, przecież kontrowersje budzą nawet wydarzenia sprzed kilkudziesięciu czy kilkunastu lat, ba, nawet te dziejące się na naszych oczach (jak choćby casus covidu czy wojny w Ukrainie). Cóż dopiero mówić o wydarzeniu sprzed 2000 lat, w dodatku jedynym w swoim rodzaju, ponieważ o nikim innym w historii nie powiedziano, że zmartwychwstał.
A mimo to wydaje mi się, że Bóg dał nam dowody nie do obalenia i że przyzna to rzetelny i dokładny ich badacz. Zainteresowanym polecam m.in. tę samą książkę, co rok temu: O zmartwychwstaniu Jezusa, która dość drobiazgowo omawia najważniejsze teorie mogące tłumaczyć zmartwychwstanie Jezusa, a także niedawno wydaną Zmartwychwstanie Jezusa: fakt czy fikcja?, w której uczeni chrześcijańscy i ateistyczni debatują o tym, czy świadkom zmartwychwstałego Jezusa aby się to wszystko nie uroiło.
Które spośród tych argumentów do nas przemówią? Każdy z nas z mniejszym bądź większym przekonaniem musi dokonać wyboru, w co wierzy.
„Wszystko pięknie uczynił. Nawet wieczność włożył w ich serca” (Księga Kaznodziei Salomona 3,11).
(Jako ilustracja na górze -- obraz Eugène'a Burnanda Uczniowie Piotr i Jan biegną do grobu w poranek zmartwychwstania)
_________________________________________________
* Zdeklarowany ateista mógłby przedstawić coś na kształt odwróconego zakładu Pascala, „udowadniając", że mimo wszystko warto dobrze i godnie żyć. Ten argument jest jednak wart analogicznie wiele co „wiara" wypreparowana na bazie zakładu Pascala.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo