„Gazeta Wyborcza” i te media, którym nadaje ona ton, bacznie śledzą to, co dzieje się w mediach publicznych. Oczywiście zwłaszcza wtedy, kiedy są one zarządzane przez ekipy, uznane na Czerskiej za wrogie. Kiedy próbują one odchylić się nieco od wizji świata, lansowanej przez Agorę, „Gazeta” interweniuje.
A częsty schemat takiej interwencji wygląda tak: źli szefowie narzucają coś dobrym dziennikarzom. Każą zrobić jakiś temat. Żądają dopisanie czegoś do materiału lub sami dopisują. I „Gazeta” intensywnie sugeruje, że oto dzieje się coś niesłychanego. Coś nie tylko złego, ale też wyjątkowego. Ostatnio ten schemat zastosowano w sprawie zwolnienia z pracy Hanny Lis, która bohatersko odmówiła przeczytania narzuconej jej startówki do materiału.
Ogromna większość czytelników przyjmuje zapewne interpretację „Wyborczej”. Ale dziennikarze – w tym oczywiście i ci z „GW” – muszą dostrzec w tym monstrualną hipokryzję.
Bo „GW” sugeruje, że wszędzie – poza, rzecz jasna, mediami publicznymi – redakcje to jakieś skrzyżowania spółdzielni z wiecem, gdzie niezależni (oczywiście!) dziennikarze piszą, co chcą, a ich szefowie są chyba tylko od tego, żeby utwory swoich podwładnych jakoś złożyć do kupy i pomieścić w wydaniu.
A jest – wszędzie, choć w różnym stopniu – inaczej. Obecnie (bo jeszcze 10 lat temu sytuacja bywała trochę inna) w neewsroomach rządzą redaktorzy. Tekst reportera (uwaga dla czytelników spoza branży: chodzi o teksty informacyjne, a nie publicystyczne, z założenia będące wyrazem opinii autora, skądinąd z reguły mającego wyższą pozycję zawodową niż reporter) jest w coraz większej mierze jedynie półfabrykatem. Półfabrykatem do dalszej, często bardzo brutalnej, obróbki. Obróbki polegającej właśnie na wycinaniu, przycinaniu, skłanianiu reportera, żeby coś tam napisał inaczej, lub robieniu tego za niego.
W piątek w radiu TokFM dyskutowałem z Wojtkiem Maziarskim z „Newsweeka”, m.in.właśnie o sprawie Hanny Lis. Wojtek mówił, że on nigdy, że u nich nigdy, że nie wyobraża sobie, żeby jego dziennikarzowi kiedykolwiek… Itd.itp. Przyznam – zmartwiałem. Było już chyba tylko 45 sekund do końca audycji, i chyba dlatego (a może zadziałał we mnie wewnątrzkorporacyjny konformizm?) nie przypomniałem Wojtkowi, że trochę dziwnie brzmi to w ustach przedstawiciela redakcji, która jakiś czas temu (nie wiem, jak jest u nich teraz, ale Maziarski pracował w „Newsweeku” już wtedy) miała zasłużoną opinię najbardziej bezwzględnej w obrabianiu dziennikarskich tekstów przez kierownictwo – od średniego szczebla aż po naczelnego. Po tej obróbce reporterzy często nie poznawali własnych artykułów.
Tak wyewoluowały redakcje, tak wyewoluował nasz zawód. Nie chcę wdawać się w dyskusje, czy to dobrze, czy źle (bywa różnie w różnych przypadkach). Ale kolegom z „Wyborczej” i mediów, duchowo zgrupowanych wokół niej, proponuję, żeby zwalczając politycznie niewygodne Agorze kierownictwa mediów publicznych próbowali przynajmniej uniknąć zbyt wielkiej dozy hipokryzji.
Inne tematy w dziale Kultura