Andrzej Owsiński
Kto ma uratować chrześcijański świat?
Do mojego wpisu z 14 lipca pt. „Agonia chrześcijaństwa, czy agonia człowieczeństwa?”, otrzymałem uwagę, że nie ma komu bronić chrześcijaństwa z prostej przyczyny wymierania chrześcijan.
Mamy za mało urodzin, żeby zapewnić regularny przyrost naturalny, ale wystarczająco dużo żeby się obronić i stworzyć warunki dla normalnej egzystencji społeczeństw. Do tego nie trzeba koniecznie zwiększania liczby ludności. W dziejach świata były okresy, że ludzi było więcej lub mniej, a jednak ludzkość przetrwała dość liczne kryzysy, a nawet katastrofy demograficzne, jak choćby średniowieczne pandemie „morowego powietrza”.
Gwałtowny wzrost liczby ludności świata nastąpił w XX wieku. Pamiętam, że w mojej młodości było nas na ziemi około 2 miliardów, obecnie blisko 8 miliardów i to się stało w ciągu jednego wieku.
Ani największe wojny, ani pandemie nie zahamowały przyrostu ludności, pojawiły się inne liczne problemy, z którymi ludzkość nie może sobie poradzić i to nie z tytułu braku zasobów, lub zdolności wytwórczej, lecz na skutek braku zgody między ludźmi i celowych działań niszczycielskich.
Wszystkie przeszkody są do pokonania bez potrzeby nadzwyczajnych wysiłków, a jedynie za pomocą wstrzymania się od agresji i działań szkodliwych. Samo ograniczenie wydatków zbrojeniowych i poświęcenia chociażby części zaoszczędzonych środków na pozyskanie wody dla ludności Afryki i innych kontynentów zlikwidowałoby stan systematycznego głodu w wielu krajach. Równocześnie przyczyniłoby się do zmniejszenia nacisku na migrację i nieuniknione w związku z tym konflikty kulturowe.
Jak na razie ciągle jeszcze ludzie kierują się przesłankami negatywnymi, wywołującymi wrogie nastawienie i agresje.
My Polacy odczuwamy to szczególnie boleśnie, od początku naszego istnienia jako państwo podlegamy stałej opresji z zachodu – niemieckiej, ze wschodu – mongolsko-ruskiej, od południa, nieco później – tureckiej i od północy – szwedzkiej. Na tle tak pouczających i wręcz tragicznych doświadczeń ocena współczesnej postawy państw, a właściwie warstw rządzących nimi wypada pesymistycznie.
Poza stroną moralną, agresja okazała się złym interesem dla samego sprawcy, a mimo tych doświadczeń powtarza się ją ciągle.
Jeżeli dążenia do przemocy będą kontynuowane, to, prędzej czy później, zostaną wykorzystane środki totalnej zagłady, niosącej koniec wszystkich kultur, a nie tylko naszej. Jest to nieunikniona konsekwencja posiadania przez wiele krajów takich środków w połączeniu z preferencją, lub przynajmniej tolerowaniem, nienawiści.
W tych okolicznościach jedynie dominacja kultury chrześcijańskiej może zapewnić ludzkości przetrwanie,
Kto ma tę dominację zapewnić?
Do niedawna uważano, że Europa, jako, że jej centrum stanowi najlepszego gwaranta stabilizacji, zapewnienia względnego pokoju, a także możliwości rozwoju współdziałania międzynarodowego, wprawdzie na nierównoprawnych warunkach, ale powszechnie realnie akceptowanych, mimo objawów sprzeciwu moralnego.
Niestety, Europa całkowicie zawiodła, będąc źródłem antychrześcijańskich idei, wcielonych w życie z tragicznymi skutkami. Pokłosie tej postawy pokutuje do dziś i jeżeli wysiłki w kierunku zmian w układzie europejskim nie przyniosą pozytywnych rezultatów, to trzeba szukać innych rozwiązań.
Czasu jest niewiele, jeżeli nie uda się w tym roku wygrać wojny na Ukrainie i pozbawić Niemcy hegemonicznej roli w Europie, to ciężar walki o przetrwanie naszej kultury trzeba będzie przenieść na inny kontynent.
Do wyboru pozostaje tylko Ameryka z obowiązkowym wzrostem znaczenia Ameryki Południowej. Powierzchnia obu Ameryk niemal dorównuje Azji, ponad 40 mln km2, ale w zaludnieniu to tylko 1/3, a w wartości PKB, tylko niewielki dodatek do USA i Kanady, które sięgają blisko 30 % światowego dorobku. W tym należy upatrywać perspektywicznych możliwości rozwojowych całego tego obszaru. Proces jego tworzenia przyciągnie wiele krajów z innych kontynentów i wpłynie na zmianę w nich stosunków wewnętrznych.
Jako naturalna konsekwencja nastąpi redukcja roli Niemiec, rozpad UE i Rosji i powstanie amerykańskiej awangardy, głównie w środkowej Europie.
Takie możliwości rysują się w warunkach współczesnej, pozornie patowej sytuacji, w której obecni władcy Europy nie potrafią, lub nie chcą sobie poradzić.
Równocześnie, powszechna niechęć do oddawania Stanom Zjednoczonym wiodącej roli, może doprowadzić do całkowitego wycofania się ich z europejskiego targowiska na rzecz powrotu do doktryny Monroe. Mają ku temu znakomite warunki, których nie wykorzystują, oddając sprawy w ręce różnych, małych lub większych lobbies spekulacyjnych. W związku z tym wywołują powszechną niechęć, a niekiedy wrogość nastrojów społecznych, nawet w krajach mających sporo do zawdzięczenia Ameryce, a należą do nich kraje Ameryki łacińskiej.
Niezależnie od istniejącego stanu stosunków między obu Amerykami, w tej chwili aktualna staje się przede wszystkim sprawa ograniczenia wpływów chińskich. To zmusza Stany Zjednoczone do zwiększenia wpływów na południu i zmiany charakteru stosunków z położeniem większego nacisku na charakter obronny w sferze militarnej, gospodarczej i kultury,
Zdolność Stanów Zjednoczonych do odparcia chińskiej ekspansji nie budzi wątpliwości, problem leży w braku spójnej, perspektywicznej polityki amerykańskiej. Charakteryzuje się ona działaniami doraźnymi, powiązanymi z różnymi celami,
Klasycznym przykładem są stosunki z Europą: Wilson zdobył się na udział w wojnie europejskiej, a nawet opracował program powojennych stosunków w Europie, po czym wycofał się ze wszystkiego, wystawiając Europę na łup Niemcom i Sowietom. Roosevelt oddał w prezencie Stalinowi pół Europy i naraził cały świat na komunistyczne zagrożenie. Zwycięstwa w wojnach koreańskiej, wietnamskiej, irackiej i innych zmarnowane, a ostatnio skutki obalenia Sowietów, dokonanego między innymi rękami Reagana, zaprzepaszczone przez Clintona i jego następców. I to wszystko tylko dlatego, że nie było długofalowego planu działania i kolejne ekipy rządzące Stanami postępowały według chwilowego widzimisię.
Zarówno Stany Zjednoczone jak i cała ludzkość zapłaciły za tę beztroskę olbrzymią cenę, nie tylko materialną, ale i moralną, a przede wszystkim w ofiarach ludzkich.
Zebrała się spora suma negatywnych doświadczeń, wystarczająca dla wyciągnięcia właściwych wniosków.
Może wreszcie znajdzie się jakiś prezydent amerykański, który stworzy długoletni plan „Pax Americana”, miejmy nadzieję, że nie jest już za późno,
W efekcie może uda się uwolnić Europę od jarzma prusacko-moskalskiego, które systematycznie doprowadza ją do upadku.
W dziedzinie gospodarki widoczne jest to w zestawieniu PKB krajów UE z USA (wg MFW): jeszcze w 1990 roku, mimo odziedziczenia ubóstwa po sowieckim imperium, miały one około trzyprocentową przewagę nad Stanami, obecnie zaś to Stany mają ponad 50% przewagę. Mamy zatem do czynienia z objawem totalnej klęski UE, tylko że nikt tego nie nagłaśnia, a natrętna propaganda brukselska ciągle wmawia sukcesy.
Niestety, to nie koniec zmartwień – „palenie Paryża” to tylko fragment i zapowiedź tego co nas czeka przy spełnianiu unijnych nakazów imigranckich (nota bene bezprawnych).
„Polityka klimatyczna”, równie bezprawne co bezmyślne nakazy, praktycznie niewykonalne, ale za to opatrzone bezwzględnymi sankcjami, stosowanymi wybiórczo.
Mamy zatem do czynienia z ignorantami, niezdolnymi do jakichkolwiek działań na korzyść UE, ale za to karnych wykonawców poleceń, zmierzających do destabilizacji i degradacji warunków życia.
Ponad tym wszystkim złem jest jeszcze coś gorszego, co kwalifikuje się w kategoriach zdrady głównej, jest nią doprowadzenie do agresji, zaboru, wojny i grabieży w Europie przez tolerowanie, a nawet popieranie spisku niemiecko-rosyjskiego, którego rezultatem jest wojna na Ukrainie.
„Putin” jest wytworem produkcji zachodnioeuropejskiej pod niemieckie dyktando, podobnie jak przed wojną „Hitler”.
Ten stan wymaga błyskawicznej reakcji, tylko, że w wystraszonej warstwie biurokracji rządzącej w unijnych krajach nie widać ochotników do definitywnego postawienia sprawy.
Można wiązać pewne nadzieje w procesie obudzania się z letargu społeczeństw zachodniej Europy, tylko, że tempo zmian mentalności jest zbyt powolne. Może wprawdzie w ślad za Włochami pójdzie Hiszpania, a przede wszystkimi najbardziej „doświadczona” Francja.
Jeżeli to nie nastąpi w odpowiednim czasie to perspektywy na ocalenie ludzkości przeniosą się na inny kontynent, pozostawiając Europę „diabłu na pożarcie”.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo